piątek, 26 września 2014

A przed trzynastą ustawiamy się w kolejce pod sklepem z... [,,Ikony PRL. Bohaterowie tamtych lat" opracowanie zbiorowe]

Pomimo tego, że PRL nie był zbyt łaskawy dla ludzi, którzy musieli żyć w czasach, które określamy tą nazwą, wielu z nich wspomina go z rozrzewnieniem. W innej sytuacji są ludzie, którzy z racji młodego wieku nie mają możliwości go pamiętać. Wszyscy jednak zgadzają się, że był on epoką, która wykształciła wiele charakterystycznych dla siebie rzeczy, pojęć, sytuacji i grup społecznych, nie wspominając nawet o artystach, politykach i sportowcach, którzy na stałe wpisali się w naszą historię, a którzy odnosili swe największe sukcesy przed 1989 rokiem. Dla wszystkich zainteresowanych czasami Polski Ludowej wydawnictwo Demart przygotowało szereg publikacji dotyczących tego okresu na czele z trzytomową Ilustrowaną Encyklopedią PRL, w skład której wchodzą ,,Życie PRL. Praca, rozrywka, ludzie", ,,Auto-moto PRL. Władcy dróg i poboczy" oraz ,,Ikony PRL. Bohaterowie tamtych lat". Tę ostatnią publikację miałam przyjemność ostatnio czytać. 

Publikacja zbiorowa,
Ikony PRL. Bohaterowie tamtych lat
Demart,
Warszawa 2011,
stron 264.
,,Żadna z osób ani rzeczy występujących w tej książce za PRL-u nie dałaby się nazywać ,,ikoną". ,,Ikona" w PRL kojarzyła się jak najgorzej, tylko z moskiewską cerkwią. Nie dość, że było to podejrzane religijnie, to jeszcze naruszało sojusze i dlatego na wszelki wypadek nie było w ogóle używane w żadnym znaczeniu"
Od ładnych paru lat nie musimy przejmować się tym, jaki sojusz zostanie zerwany, gdy nieopatrznie użyjemy nieodpowiedniego słowa, więc autorzy tej książki mogli czuć się bezpiecznie wybierając taki a nie inny tytuł dla swojej książki. Co dla nich znaczyło słowo ,,ikona"? Na przykładzie kolejnych rozdziałów możemy stwierdzić, że ikonami są dla nich najbardziej znani władcy/politycy, herosi (aktorzy, wokaliści, przodownicy pracy, konferansjerzy, sportowcy, himalaiści), cuda architektury, perły ludowej młodzieży, bibeloty oraz sprzęty domowego użytku. Całość kończy się podsumowaniem typowych absurdów PRL-u: ślinienie się na widok towarów w Peweksie, wieńce z papieru toaletowego itp. 

Kultowy serial, którym emocjonuje się już trzecie pokolenie
Źródło
Każdy z rozdziałów liczy kilkadziesiąt stron. Ponieważ ,,Ikony PRL" są albumem, ważną rolę odgrywają w nim fotografie. Zazwyczaj zajmują one co najmniej połowę strony, resztę zajmuje tekst. Autorzy tej książki nie rozwodzili się zbyt długo nad żadną sprawą, podali dokładnie tyle informacji, ile jest konieczne, by nie było czuć, że zaniedbali temat a zarazem, żeby nie zanudzić mniej zainteresowanych daną sprawą czytelników. Całość napisana jest językiem standardowym, neutralnym. Sporo humoru możemy znaleźć w słowie wstępnym i wprowadzeniach do rozdziałów napisanych przez Michała Ogórka, który rekomenduje tę część Ilustrowanej Encyklopedii PRL (pozostałe tomy rekomendują Jacek Fedorowicz i Patryk Mikiciuk). Powyższy cytat o ikonach to fragment jego rekomendacji z tyłu okładki ,,Ikon PRL".

Lektura tej książki dostarczyła mi mnóstwo dobrej zabawy. Niemałą zasługę mają w tym dobrze dobrane ilustracje, ciekawy i dobrze napisany tekst oraz odpowiedni układ treści. Należy jednak wspomnieć o tym, że ,,Ikony PRL" nie zajmują się oceną tego okresu, czy licznymi kontrowersjami związanymi z tym ustrojem (choć naturalnie w rozdziale dotyczącym polityków, czy bylejakości życia w tym czasie nie obyło się bez dozy subiektywizmu). To jest publikacja dla osób, które chcą powspominać stare, dobre (?) czasy lub czegoś się o nich dowiedzieć i jednocześnie nie zajmować głowy poważnymi problemami tego okresu. Od tego są poważne publikacje, po które oczywiście również należy sięgać. ,,Ikony PRL" to lekka książka dla ludzi, którzy chwilowo (ale tylko chwilowo!) nie mają ochoty czytać o stanie wojennym, bo zajmuje ich rola meblościanek i kryształów w architekturze wnętrz lat 1960-1990. Polecam.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

wtorek, 23 września 2014

,,Czy Pan przypomina sobie małego U Jo Ni z Płakowic?" [Jolanta Krysowata ,,Skrzydło anioła"]

W PRL-u, zwłaszcza wczesnym, działy się rzeczy, które nie śniły się największym filozofom. Gdy brat zapytał się mnie ostatnio, o czym teraz czytam i odpowiedziałam mu, że o północnokoreańskim domu dziecka w Polsce, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie i konsternację. A jednak koreańskie sieroty przez sześć lat mieszkały i kształciły się w niewielkich Płakowicach, które obecnie są zaledwie osiedlem, częścią Lwówka Śląskiego. Nieznaną powszechnie historię tej mieściny opisała Jolanta Krysowata w swoim dość nietypowym reportażu literackim ,,Skrzydło anioła".
,,Skrzydło anioła",
Jolanta Krysowata,
wydawnictwo Świat Książki,
Warszawa 2013,
stron 268.

Po II wojnie światowej nasz glob został podzielony na dwa bloki: kapitalistyczny i socjalistyczny. Aby uchronić się przed zakusami konkurencyjnego bloku lud pracujący miast i wsi musiał się jednoczyć, nawet jeśli dotąd nic go nie łączyło. Ta idea przyświecała rządowi Polski Ludowej, który na znak przyjaźni z bratnim narodem koreańskim rządzonym ówcześnie przez Kim Ir Sena przyjął pod swoje strzechy ponad tysiąc sierot, których rodzice zginęli podczas niedawnej wojny. Dzieci przyjechały, pobyły i wyjechały. Słuch po nich zaginął.

Jolanta Krysowata zainteresowała się tą historią, gdy jej przyjaciel odkrył na cmentarzu w Osobowicach skromny grób trzynastoletniej Kim Ki Dok. Po nitce do kłębka dziennikarka dotarła do ludzi, którzy wiedzieli cokolwiek o samej dziewczynce jak i o lekarzach, którzy się nią zajmowali. Odpowiedzią na wszystkie pytania okazał się być ośrodek w Płakowicach, który w latach 1953-1959 gościł Kim Ki Dok i jej towarzyszy.

,,Skrzydło anioła" podzielone jest na dwie części. W pierwszej części Krysowata opisała początek swoich prób zdobycia jakichkolwiek informacji o dziewczynce i, nieco później, o Tadeuszu Partyce. Partyka był lekarzem zajmującym się Kim Ki Dok w ostatnich tygodniach jej życia. Jego biografia i próby ratowania życia młodej Koreanki są interesujące, ale zajęły ponad sześćdziesiąt stron, a nie wniosły zbyt wiele do historii tajnego ośrodka dla koreańskich sierot, o którym jest mowa na okładce. Ta część została napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej, narratorem jest sama autorka, która w żaden sposób nie maskuje się przed czytelnikiem. Druga część przypomina już powieść. Narrator odautorski zniknął, a jego miejsce zajął narrator wszechwiedzący.

Właśnie do tej części mam najwięcej zastrzeżeń. ,,Skrzydło anioła" to reportaż, co prawda literacki, ale wciąż reportaż. Jest to gatunek, który wymaga rzetelnego przedstawienia faktów, tymczasem opowieść o Płakowicach została przedstawiona niczym wymysł autorki. W tym dziele przeczytamy o wszystkich aspektach życia w samowystarczalnym ośrodku: o różnicach w podejściu do dzieci nauczycieli polskich i koreańskich, o miłości ponad podziałami i bezduszności władz. Wszystko to zostało podane czytelnikowi bez wytłumaczenia mu, skąd autorka ma te wyjątkowo szczegółowe informacje. Całość czyta się bardzo dobrze, chwilami ciężko jest opanować skrajne emocje, które targają czytelnikiem, który poznaje świat tak odmienny od tego, do którego jest przyzwyczajony. Brakuje jednak źródeł. Informacje o tym, jak Krysowata dotarła do konkretnych osób to trochę za mało.

Z pewnością mogę polecić tę książkę osobom, które chciałyby poznać historię tego ośrodka, a nie mają ochoty na lekturę ciężkiego w odbiorze reportażu. ,,Skrzydło anioła" to swego rodzaju wariacja na temat tego, co mogło dziać się w ośrodku oparta na wywiadach z byłymi pracownikami płakowickiej placówki. Bez wątpienia dziennikarka włożyła mnóstwo pracy w przygotowanie tej książki. Mnie nie do końca odpowiada forma, w jakiej przedstawiła zgromadzone wiadomości, jednak wielu potencjalnych czytelników, zwłaszcza miłośników chwytających za serce powieści obyczajowych opartych na faktach, czy też lekkich reportaży literackich, będzie nią zachwyconych. Dodam jeszcze, że Jolanta Krysowata jest współtwórczynią filmu dokumentalnego o Kim Ki Dok, zatytułowanego imieniem i nazwiskiem swojej głównej bohaterki.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi i Nie tylko literatura piękna. 

niedziela, 21 września 2014

Czy moda i oszczędność idą w parze? [,,English Matters Fashion" i ,,English Matters" wrzesień/październik]

Dwa najnowsze numery czasopisma ,,English Matters" skupiły się na tematach, które rzadko kiedy są ze sobą zestawiane na zasadzie innej niż na zasadzie kontrastu. Standardowe wydanie tego czasopisma kusi nas zdjęciem pani wystylizowanej na syntezę pin up girl i kobiety pracującej i napisem będącym zarazem tytułem jednego z artykułów ,,The Gift of Thrift. How tu Save Money". Temat wydania specjalnego zdradza już jego tytuł i naoliwiona, nieco roznegliżowana pani na okładce. Moda raczej nie kojarzy nam się z oszczędnością. 

Przyznaję się bez bicia, że podeszłam do tego magazynu bez entuzjazmu. Świat wielkiej mody kojarzy mi się z próżnością i zepsuciem, więc nie miałam ochoty o nim czytać, zwłaszcza w języku obcym. Na szczęście artykuły w ,,English Matters Fashion" są wyjątkowo różnorodne i dotyczą zarówno mody samej w sobie jak i związanych z nią zagadnień społecznych.

Na szczególną uwagę zasługuje artykuł na temat ,,sweatshops" - zakładów wyzyskujących siłę roboczą. Nie bez powodu pracujący w nich ludzie nazywani są właśnie siłą roboczą, a nie po prostu pracownikami.

Bardzo ,,na czasie" są artykuły ,,Top Fashion Blogs", ,,Fashion Mistress" i ,,Circle of Fashion", które traktują kolejno o najpopularniejszych blogach związanych z modą, Anji Rubik i tygodniach mody na świecie.

To, co przychodzi nam do głowy, gdy słyszymy słowo ,,moda" opisane jest w artykułach ,,Milan - the Navel of Fashion", ,,Louis Vuitton - Travel to Luxury", ,,British Fashion: Iconic Figures" i, interesujący dla wielbicielek klasyki literatury popularnej, ,,Victorian Fashion Victims" (wiecie, że dwie przyrodnie siostry Oskara Wilde'a spłonęły żywcem ponieważ krynolinowa suknia jednej zajęła się płomieniami, a druga próbowała ją ratować?).

Pozytywnie zaskoczyłam się tym wydaniem. Myślałam, że wydawca skupił się na tej stronie mody, która niekoniecznie mnie interesuje, a tu niespodzianka! Pomyślano o wszystkim, co ma związek z tą sferą działalności ludzkiej, co wyszło temu magazynowi na dobre. Ten numer ,,English Matters" mogę polecić każdemu.

Nieco mnie usatysfakcjonowała mnie lektura standardowej wersji tego czasopisma. Nie jestem jednak pewna, czy to dlatego, że jest on mniej dopracowany, niż poprzednie numery, czy że zaczęłam poznawać przesłane numery od ,,English Matters Fashion", który naprawdę trzyma poziom. Po krótkim zastanowieniu się stwierdzam, że bardziej prawdopodobna jest ta druga opcja.

Najbardziej eksponowanym artykułem tego numeru jest ,,The Gift of Thrift". Okładka ze świnką-skarbonką jest nader wymowna (chociaż na początku myślałam, że jest to... czekoladowa babeczka!). Autorka przywołanego artykułu wskazuje kilka sposobów na oszczędzanie. Niestety, w większości są to bardzo znane i powszechnie stosowane metody.

Gwiazdą numeru jest Bruno Mars, trzydziestolatek o twarzy i energii chłopca. Na początku mamy okazję zapoznać się z jego drogą do sławy, a potem zanalizować tekst jednego z jego hitów - ,,Grenade".

Kolejny tekst zachęca do sięgnięcia po ,,English Matters Fashion". ,,More than Shoes" traktuje bowiem o butach na obcasach, które są nieodłącznym atrybutem każdej współczesnej elegantki.

Dwa następne artykuły pośrednio dotyczą Jane Austen. ,,The Secret of Immortality" to wywiad z Hazel Jones, badaczką twórczości pisarki, natomiast ,,Bath" to literacka podróż do miasta, które często możemy spotkać na kartach powieści Austen.

Na uwagę zasługuje również spisany w formie dialogu tekst dotyczący poszukiwania mieszkania. Część uwag zorientowanego w sprawie Clive'a jest dość zaskakująca, ale też praktyczna. Nieco irytowały mnie kwestie potencjalnego wynajemcy, który posługiwał się potocznym i co tu dużo mówić, zwyczajnie brzydkim językiem.

Zauważyłam, że wiele z Was przeczytało już te numery. Jak wrażenia po lekturze? Chętnie dowiem się również, co na temat tych magazynów uważają osoby, które nie miały z nimi jeszcze do czynienia. Czekam na Wasze opinie.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

wtorek, 16 września 2014

Nie tylko Dywizjon 303 [Remigiusz Mróz ,,Turkusowe szale"]

II wojna światowa jest jednym z najczęściej występujących w powieściach wątków historycznych. Jest to bardzo wdzięczny temat, za jego pomocą można ukazać bohaterstwo, tragedię oraz niezwykłe cechy charakteru stworzonych przez siebie postaci. Świadomość historyczna dotycząca tego okresu nie jest dobra, powszechnie znane są tylko najważniejsze momenty tego okresu. Z tego względu na szczególną uwagę zasługują teksty kultury, które ukazują swoim odbiorcom mniej popularne wątki tego konfliktu. Jeśli chodzi o polskie lotnictwo, to szczególne miejsce w świadomości wszystkich Polaków zajął działający na terenie Wielkiej Brytanii Dywizjon 303. Remigiusz Mróz, w swojej najnowszej książce zatytułowanej ,,Turkusowe szale" postanowił przybliżyć losy innej formacji wojskowej działającej na obczyźnie - 307 Dywizjonu Nocnego Myśliwskiego ,,Lwowskich Puchaczy".
Remigiusz Mróz,
Turkusowe szale,
wydawnictwo Bellona,
Warszawa 2014,
stron 524.

Akcja tej powieści rozpoczyna się w 1940 roku w Squires Gate. Grupa polskich lotników, czekająca na sformowanie dywizjonu, do którego mieli zostać wcieleni, odbywa konieczne szkolenia. Nie są oni zainteresowani podnoszeniem swoich umiejętności w zakresie znajomości języka angielskiego i topografii państwa, na terenie którego będą walczyć, chcą walczyć. Ich sytuacja poprawia się, gdy Feliks Essker i Leon Merowski biorą sprawy w swoje ręce i wyruszają na samozwańczą misję. Od tej pory zadaniem Polaków jest patrolowanie wyznaczonego terenu w nocy i zmaganie się z trudami dnia codziennego za dnia, tymczasem ich szeregi zaczynają topnieć. Z czasem okazuje się, że nie jest to dziełem przypadku, ani wrogich samolotów. W bazie czai się szpieg. 

Niemalże wszyscy bohaterowie tej książki to żołnierze, nic więc dziwnego, że posługują się oni wojskowym żargonem. Jego szczególną odmianą są maksymy pułkownika Tritcharta, które towarzyszyły bohaterom podczas każdej większej akcji, wizyty w barze, czy koleżeńskiej kłótni. Poza akcentem humorystycznym, ukazują one przywiązanie żołnierza do swojego pierwszego przełożonego czy też, jak w tym przypadku, szanowanego szkoleniowca. Jest to wyraz starego żołnierskiego, choć niekoniecznie eleganckiego, etosu. Przedstawicielem starej wojskowej szkoły jest major Żyro. Jego nieco przerysowana postać wzbudziła we mnie wiele sympatii, trzymałam kciuki za to, by do końca lektury okazał się on tak kryształowo uczciwy, jak na jej początku. Poza tym, styl wypowiedzi, którym się posługiwał, stanowił miłą odskocznię od nieco irytującego pod koniec wojskowego żargonu. 

Głównym bohaterem tej książki jest Feliks Essker, to głównie jemu towarzyszymy podczas poznawania akcji tej ksiażki, chociaż poczynania podporucznika nie są jedynym planem fabularnym tej powieści. Losy Esskera przestają być najważniejsze, gdy na pierwszy plan wysuwają się dramatyczne poszukiwania grasującego w bazie szpiega. Akcja tej książki rozgrywa się bardzo szybko, głównie z powodu braku ,,nadprogramowych" opisów. Remigiusz Mróz nie lubi stosować opisów i dał temu wyraz również w swoich książkach z serii ,,Parabellum" (recenzje pierwszych dwóch części możecie przeczytać tu i tu). Jego czytelnicy poznają dokładniej dane miejsce, postać czy przedmiot tylko wtedy, gdy jego wygląd odgrywa znaczącą rolę dla rozwoju akcji książki. 

,,Turkusowe szale" mogę polecić osobom ceniącym autora za jego poprzednie książki, z pewnością nie zawiodą się oni na tej powieści. Tym, którzy nie mieli z nimi do czynienia rekomenduję ,,Turkusowe szale" jako sensacyjno-historyczną powieść popową. Dlaczego popową? Dlatego, że jest to książka, którą czyta się niezwykle szybko, autor nie wymaga od czytelnika poważnej wiedzy historycznej, to on ją podaje i to w pigułce bardzo łatwej do połknięcia. Profesjonalny historyk lub po prostu osoba żywo interesująca się historią z pewnością potraktują ją jako przyzwoitą powieść rozrywkową zgodną z ich zainteresowaniami. Moimi też. 

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca


Egzemplarz tej książki otrzymałam dzięki uprzejmości jej autora oraz wydawnictwa Bellona. Dziękuję za zaufanie.

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniu Polacy nie gęsi

czwartek, 11 września 2014

Zapraszam do Krakowa!

Wraz z Wydawnictwem M mamy przyjemność zaprosić Was na dwa spotkania autorskie. 

Pierwsze odbędzie się 14 września o godzinie 13.00 w kinie ARS. Będzie to krakowska premiera książki ,,Jego oczami" wzbogacona o spotkanie z Szymonem J. Wróblem i Markiem Barańskim. ,,Jego oczami" opowiada o ks. Józefie Tischnerze, którego życiorys poznajemy z perspektywy jego brata Kazimierza. Do książki dołączona została płyta z filmem dokumentalnym nakręconym przez panów, których będziecie mogli spotkać w najbliższą sobotę w Krakowie. 


16 września w Klubie Dziennikarzy pod Gruszą odbędzie się spotkanie autorskie z Krzysztofem Ziemcem, dziennikarzem i autorem dwóch książek. 

Ja niestety nie pojawię się na żadnym z tych spotkań, ponieważ mieszkam dość daleko od Krakowa. Ale Wy, Krakusy albo mieszkańcy pobliskich małopolskich miejscowości, macie okazję w nich uczestniczyć. Skusicie się?

wtorek, 9 września 2014

Niebo i piekło kobiet [Alice Munro ,,Księżyce Jowisza"]


Alice Munro to zdobyczni Literackiej Nagrody Nobla z roku 2013. Komisja przyznająca wyróżnienie uhonorowała autorkę mianem mistrzyni opowiadania. Mam wielki szacunek i jeszcze większe oczekiwania odnośnie do wszelkich mistrzów, więc po twórczość tej pisarki sięgnęłam z dość dużą dozą rezerwy, ale i z dobrymi przeczuciami co do literackiej wartości jej tekstów. Na początek naszej wspólnej przygody wybrałam jeden z pierwszych tomów opowiadań Munro - Księżyce Jowisza. Zbiór wydano w 1982 roku, w Polsce ukazał się on dopiero w maju zeszłego roku.

Alice Munro,
Księżyce Jowisza,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2014,
stron 380.
Książki tej pisarki wydaje w Polsce Wydawnictwo Literackie. Ich obwoluty cechują się charakterystyczną, typowo kobiecą oprawą graficzną. Okładka Księżyców Jowisza moim zdaniem jest najbardziej udaną z całej serii. Subtelna, zachwycająca doborem kolorów i grą światem kompozycja została zainspirowana opowiadaniami Munro i wiernie oddaje ich specyficzny klimat.

Nie bez powodu już na samym początku recenzji wspominam o okładce tego tomu. Jego zawartość została bowiem doskonale przez nią zapowiedziana. Na Księżyce Jowisza składa się jedenaście niezwiązanych ze sobą fabularnie opowiadań. Ich jedyną wspólną cechą jest pochwała prostoty i prozaiczności. Żaden z bohaterów (a właściwie bohaterek, przeważnie są to właśnie bohaterki) nie jest w żaden sposób wyjątkowy i nie wyróżnia się z wszechogarniającej go szarzyzny. Na pochwałę zasługuje pomysłowość Munro. Pisarka w cudowny sposób potrafi opisać zarówno rzeczywistość pracowników fizycznych zajmujących się patroszeniem indyków, jak i parę staruszek, które przyjaźnią się ze sobą od osiemdziesięciu lat czy sześć ciotek, które łączy wspólna siostrzenica, a różni właściwie wszystko.

Niewątpliwe Alice Munro jest utalentowaną pisarką. Niektóre jej opowiadania są świetne, inne dość przeciętne, złych nie uraczyłam. Największą wadą jej pisarstwa jest przesadna subtelność oraz próba jednoczesnej pochwały i mitologizacji szarej rzeczywistości. Chwilami nie mogłam oderwać się od lektury, a czasami nie potrafiłam zrozumieć, jak długo jeszcze autorka będzie rozwodzić się nad jedną kwestią zamiast kazać swoim bohaterom wziąć sprawy w swoje ręce i działać. Bardzo ważnym, o ile nie najważniejszym elementem opowiadań w tym tomie jest rozpamiętywanie i analizowanie przeszłości. W kilku opowiadaniach teraźniejszość sprowadza się jedynie do snucia wspomnień, a cała akcja rozgrywa się właśnie w przeszłości.

Paradoksalnie za najbardziej interesującą część tej książki uważam wstęp do niej. Podziwiam pisarzy, którzy potrafią pisać o swojej twórczości — moim zdaniem jest to szalenie trudne, tymczasem Alice Munro swoje ,,Księżyce Jowisza" rozpoczyna tak:
Bardzo mi trudno mówić o tym, co napisałam, i wracać do tego - nie mówiąc o czytaniu - gdy jest już opublikowane, zamknięte w tomie. Dlaczego? Po części przez zwyczajne wątpliwości. Może dałoby się to zrobić lepiej, znaleźć sposób, by użyte słowa lepiej wykonały swoje zadanie? To oczywiście próżne myśli - słowa istnieją już w ustalonej kolejności na zimnej stronie. Ale jest jeszcze inny powód. Każde opowiadanie to swego rodzaju przedłużenie mojej osoby, coś, co stanowiło część mnie, rozwijało się we mnie, a teraz jest odcięte, jest wystawiane na widok publiczny i skazane na samotność.
To słowa nie tylko wyrażają pogląd pisarki na trudności związane ze zwieńczeniem procesu twórczego, ale świadczą też o niezwykłej lekkości jej stylu. Na tyle okładki tego wydania widnieje napis Niebo i piekło kobiet w opowiadaniach Alice Munro właśnie kobiet jest w tym tomie za dużo, przez co opowiadania są monotematycznie i stosunkowo schematyczne. Alice Munro w Księżycach Jowisza” stara się opisać szeroko rozumianą codzienność z perspektywy inteligentnych, wnikliwych obserwatorów codzienności. Jej bohaterowie żyją, czują i rozmyślają, za to nie lubią działać. Ich specyfika połączona z wysublimowanym językiem pisarki kusi miłośników literatury subtelnej, niedookreślonej; innych może zrazić — co kto lubi.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

*Munro Alice, Księżyce Jowisza, Kraków 2014, s. 7.
[Recenzja edytowana]

wtorek, 2 września 2014

Podsumowanie sierpnia

Pod względem blogowo-czytelniczym sierpień był w moim przypadku bardzo dziwnym miesiącem. W ciągu ostatniego miesiąca opublikowałam na Strofkach osiem postów, wśród których znalazły się:

Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że wszystkie te książki, oprócz ostatniej, przeczytałam w lipcu, a te przeczytane w sierpniu dopiero czekają na swoją recenzję. Nie licząc ,,Księgi relikwii", lista przeczytanych przeze mnie w ostatnim miesiącu książek prezentuje się tak:

Alice Munro ,,Księżyce Jowisza",
Jo Nesbo ,,Czerwone gardło",
Ryszard Kapuściński ,,Rwący nurt historii".

Mizernie, prawda? Cztery przeczytane książki to naprawdę marny wynik. I nie chodzi mi  o prowadzenie jakichś wydumanych statystyk, ale o ambicje mola książkowego z krwi i kości. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki swojemu sierpniowemu roztrzepaniu, we wrześniu będę miała okazję przeczytać jeszcze więcej, z pewnością fenomenalnych, książek niż planowałam. Super! 
Uwielbiam sytuację, gdy na półce mam tak dużo świetnych książek, że nie wiem, którą mam przeczytać jako pierwszą. Chyba będę musiała zrobić wyliczankę :)

Tymczasem trzymajmy kciuki, by tegoroczna jesień, notabene moja ulubiona pora roku, wyglądała... 
tak,
                                   
a nie tak.
To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca