poniedziałek, 23 listopada 2015

Bo pani jest kobietą! [Eliza Orzeszkowa „Marta”]

Marta Świcka miała szczęście urodzić się w stosunkowo zamożnej rodzinie. Odpowiednie urodzenie zagwarantowało jej pobieranie lekcji z języka francuskiego, gry na instrumentach, historii, historii literatury. W stosownym czasie Marta jako piękna, młoda, niegłupia dziewczyna wyszła za mąż za zakochanego w niej mężczyznę i urodziła mu piękną córeczkę. Jej życie przypominało bajkę, której wszystkie mieszczańskie matrony życzą swoim córkom. Niestety, każda bajka ma swój koniec. Bajka Marty zakończyła się, gdy jej mąż zmarł, nie zostawiając jej majątku. 
Eliza Orzeszkowa,
„Marta”

Problemy finansowe młodych zdrowych kobiet nie spędzają snu z powiek reszcie świata. Ich rozwiązanie wydaje się proste - praca. Marta również chciała iść do pracy, ale okazało się, że znalezienie stałej nie urągającej jej godności posady było praktycznie niemożliwie, a ewentualne jej utrzymanie wydawało się senną mrzonką. Na początku Marta była pełna optymizmu i szykowała się do pracy jako guwernantka. Umiała mówić po francusku, trochę. Rysować, trochę. Grać, trochę. Znała historię Polski, trochę. Na salony nadawała się w sam raz. Niestety, niespodziewane kłopoty finansowe wykluczyły ją z elitarnego grona kobiet, którym wystarczyło być „trochę”. Marta musiała pracować, ale nigdzie nie mogła znaleźć posady, bo na niczym się nie znała.

Postać pani Świckiej wykreowała Eliza Orzeszkowa i powołała ją do życia w książce, początkowo wydawanej w odcinkach, zatytułowanej po prostu - „Marta”. Każdy absolwent szkoły średniej umie pokrótce scharakteryzować twórczość tej pisarki: wie, że Orzeszkowa była piewczynią powieści tendencyjnej, że lubowała się w opisach, że nie lubiła niejasności i w wielce kwiecistym stylu zdradzała czytelnikowi wszystkie zawiłości nakreślonego przez siebie świata, który to świat był łudząco podobny do tego, który jej publiczność znała jak własną kieszeń i do którego była przywiązana na tyle, by kruszyć pióra przeciwko tym, którzy chcieli coś w nim zmienić. Orzeszkowa miała wyraźny program społeczny, który głosiła w swoich powieściach oraz artykułach. W „Marcie” wzięła na warsztat laleczki salonowe, które po stracie majątku, były skazane na poniewierkę. Laleczki salonowe to kobiety, które znamy także z powieści i którymi często zachwycamy się podczas lektury - ach! jakie to kiedyś były wspaniałe czasy! jak ja bym chciała przenieść się w czasie do XIX wieku, do tych dżentelmenów, do tych pięknych sukni! kiedyś to każda kobieta umiała grać na fortepianie, mówić w językach obcych, kochała czytać książki... ech! to były czasy! Tja....

Orzeszkowa dobitnie podkreśla, dlaczego historia Marty musi skończyć się tragicznie: wraca do tych samych wątków, prezentuje plejadę postaw i typów ludzkich, które kobieta w trudnej sytuacji mogła spotkać na swojej drodze w II połowie XIX wieku, wielokrotnie używa tych samych stwierdzeń i powraca do tych samych wątków. Nie waha się też podkreślać chwil szczęścia, nadziei i optymizmu Marty, gdy udaje się dostać jakiś prezent od losu. Robi to jednak tylko po to, by podkreślić, że są to chwile złudne i jednostkowe. 

„Marta” jest powieścią tendencyjną, jedną z najlepszych i najbardziej wyrazistych powieści tendencyjnych w polskiej literaturze. Orzeszkowa dostrzegła problem oraz opisała go w całej jego złożoności, a wszystko co poboczne zepchnęła na drugi plan. Wszystko to między innymi topografia, która jest nakreślona w takim stopniu, jaki był pisarce potrzebny do oddania nadrzędnej idei jej książki, podobnie rzecz ma się z postaciami pobocznymi, które są raczej typami, szablonami postaci niż bohaterami z krwi i kości. Marta również jest typem, ale jest o wiele dokładniej zarysowana, niż inni bohaterowie -  przechodzi przemianę od znającej swą wartość dumnej kobiety do osoby roszczeniowej, pazernej. Polecam tę książkę czytelnikom, którzy są w stanie zrozumieć hierarchię treści i formy w tego typu literaturze, a w szczególności tym z nich, którym nieobce są kwestie emancypacyjne i feministyczne.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

wtorek, 10 listopada 2015

Sztuka piękna to za mało [Wisława Szymborska „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”]

Seria „Lektury nadobowiązkowe” powstawała z potrzeby docenienia literatury, która nie mieściła się na półkach z etykietkami „beletrystyka” i „najnowsza publicystyka”. Wisława Szymborska jako koneserka literatury wszelakiej przez ponad trzydzieści lat pisała felietony na temat książek, których nieznajomość nie groziła popełnieniem faux pas w rozmowie z obytymi kulturalnie znajomymi. Felietony ukazywały się w „Życiu literackim”, „Piśmie”, „Odrze” i w „Gazecie Wyborczej” i doczekały się kilku wydań książkowych, z których każde kolejne było rozszerzane o nowe teksty. W tym roku ukazały się „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”
Wisława Szymborska,
„Wszystkie lektury nadobowiązkowe”.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2015,
846 stron.

Szymborska nie nazywała swoich tekstów recenzjami. O swoich umiejętnościach tworzenia takowych pisała: „Szybko połapałam się jednak, że recenzji pisać nie potrafię, a nawet nie mam na to chęci. Ze w gruncie rzeczy jestem i chcę pozostać czytelniczką amatorką, na której nie ciąży przymus bezustannego wartościowania”[1]. Szymborska miała jednak solidne przygotowanie polonistyczno-kulturalno-historyczne i mogła pozwolić sobie na te słowa. Jej felietony mają luźną strukturę, są zróżnicowane, nie mają w sobie zbyt wiele z recenzji, za to sporo z intelektualnego pamiętnika. Od notatnika przeciętnego czytelnika dzieli je to, że skrzą się humorem, ujmują ironią,  zmuszają do zakochania się w ich autorce — są genialne. Na ich urodę składa się wiele czynników. Poniżej scharakteryzuję pokrótce część z nich, bo nie mogę sobie tego darować.

Bardzo ważny jest dobry początek. Szymborska miała niezwykły dar do układania pierwszych zdań, zarówno w przypadku poezji („Umrzeć - tego się nie robi kotu”), jak i mowy wiązanej. Oto przykład z felietonu na temat książki Marii Szypowskiej „Jan Matejko wszystkim znany”: „Układają mi się w myśli same tylko zdania początkowe — każde z perspektywą innego felietonu. [...] To, co powyżej napisałam, proszę traktować jako początek pierwszy. A oto początki inne: 2. Również Matejko był kiedyś malarzem młodym. To dziwne, ale w szkole nigdy mi o tym o nie mówiono. 3. Pewnego razu podpisał się w liście do przyjaciela: >>Jan, nadworny malarz króla polskiego<<. Zasłużył również na tytuły nadwornego strażnika zabytków i ministra propagandy”[2].

Jeszcze ważniejsze jest rozwinięcie tematu — nieoczywiste, ironiczne,  w wielu  przypadkach odbiegające od meritum. Tym razem nie podam przykładu, bo każdy felieton zasługuje przynajmniej na kilka linijek tekstu. W związku z tym chciałabym przejść do omówienia stylu felietonów. Niestety, ktoś zrobił to już przede mną, więc pozwolę sobie oddać w tej sprawie głos pewnemu autorytetowi: „Styl Szymborskiej zasługuje na uwagę przede wszystkim na wyrazy, jakich unika. >>Kontrowersyjny<< to dla niej ciągle sporny czy wątpliwy, >>finalny<< — końcowy albo ostateczny, a >>spektakl<< to po prostu przedstawienie oraz widowisko. Nie żeby miała jakiegoś fioła na punkcie wyrazów obcego pochodzenia. Uważa tylko, że należałoby się zastanowić, które z tych wyrazów są naprawdę potrzebne”[3]. Jako ciekawostkę dodam, że wspomnianym autorytetem jest osoba, z którą W.S. przebywała dzień za dniem od urodzenia, jadała z jednego talerza i nosiła wspólną parę butów, a w sprawie stylu zaznaczę, że zasługuje na osobny naukowy artykuł, a nie recenzję (sic!) na blogu.

Podsumowując, „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to książka wspaniała (ups, jej autorka nie lubiła tego słowa), nieszablonowa, pouczająca, zabawna, powtórzę — genialna. Serdecznie zachęcam do lektury i posiadania tego świetnie wydanego tomiszcza na własność. Amatorów śledzenia przyzwyczajeń Szymborskiej powinien zainteresować również niezwykle skrupulatny indeks omówionych tekstów oraz ich autorów, tłumaczy — taki, który na pewno zdobyłby uznanie piewczyni tego typu kategoryzacji. Żeby nie było nudno, do tej pochwały dodam łyżkę dziegciu, mianowicie od felietonu poświęconego „Kalendarzowi przeznaczeń”, Szymborska zaczęła tytułować swoje teksty, niestety i rozczarowująco zaskakująco — niezbyt oryginalnie. Ale „jest to jedyna nieprzyzwoitość na tej Planecie Krasomówców”[4].

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie  i pozdrawiam,
Franca

[1] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 5.
[2] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 483.
[3] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 571. 
[4] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 578.