niedziela, 29 czerwca 2014

Przestrzelili ci plecak?

,,Od dwudziestu lat przygotowuję się na śmierć swojego męża, 
jestem już prawie gotowa"*
Uwielbiam czytać reportaże. Zawsze chciałam wiedzieć o tym, co dzieje się poza zasięgiem mojego wzroku, tuż za kurtyną, linią frontu czy za granicą, która, jak zauważyła Zofia Nałkowska, dla każdego oznacza coś innego. Nigdy jednak nie zastanawiałam się nad tym, co przeżywa ktoś, kto je pisze. Dla mnie ów ,,ktoś" był bohaterem, który spełniał swoje marzenia, żył inaczej i ,,bardziej" niż ja - zwykła śmiertelniczka. Dopiero dzięki lekturze książki Anny Wojtachy zatytułowanej ,,Kruchy lód" zrozumiałam, że reporter nie jest Supermanem, którego zranić może jedynie kryptonit, że jest on człowiekiem, którego zabić może pocisk, mina, czy wreszcie odłamek, który Merabowi Kakubawie oderwał głowę razem z kołnierzykiem. 

W końcu dotarło do mnie, że korespondent wojenny, reporter, dziennikarz wojenny, jakby go nie nazwać, jest stworzeniem śmiertelnym, poświęcającym się dla wyższego dobra (którym nie mogła być tylko INFORMACJA, on chciał zbawić świat, a nie tylko jako pierwszy napisać depeszę o WYDARZENIU, to by było zbyt miałkie). Oczywiście dalej się myliłam, ale byłam już coraz bliżej prawdy. W swoich rozmyślaniach nie dopuszczałam jednak do myśli tego, co czuje rodzina dzielnego dziennikarza. Wydawało mi się, że jego bliscy powinni być dumni, że są spokrewnieni z kimś takim. Jak zwykle wszystkie moje romantyczne wyobrażenia rozwiało samo życie. I Grażyna Jagielska

Wojciech Jagielski to jeden z najlepszych polskich reporterów. Jego teksty, zarówno artykuły jak i książki, są proste i genialne. Takie, jakie powinny być. Jagielski uczestniczył w pięćdziesięciu trzech wojnach, jego żona w żadnej. Dlaczego to ona trafiła do zamkniętego ośrodka z objawami stresu bojowego?

Na to pytanie postanowiła odpowiedzieć przede wszystkim sobie sama zainteresowana. Aby tego dokonać postanowiła poddać się leczeniu psychiatrycznemu, a następnie napisać książkę - ,,Miłość z kamienia". Raczej nie możemy nazwać tej pozycji autobiografią, ponieważ opisuje ona jedynie pojedyncze wycinki z życia Grażyny, Wojtka i Lucjana - poznanego w ośrodku towarzysza pisarki, który dwa razy zabił męża swojej córki. Skoki narracji i stanów psychicznych autorki powodują zagubienie, ciężko tylko stwierdzić, czy w śledzeniu akcji książki, czy we własnych rozmyślaniach, które przy lekturze takiej książki pojawiają się niezależnie od naszych zamierzeń. Mam jednak wrażenie, że najbardziej poruszyło mnie niekoniecznie to, co Jagielska sama najprawdopodobniej zakwalifikowała jako poruszające. Wciąż najbardziej szokuje mnie to, z czym muszą mierzyć się korespondenci wojenni i to, że powoli staje się o ich codziennością, której nie są w stanie zrozumieć ich bliscy. Przynajmniej raz na kilkanaście stron pisarka wspomina o tym, że nie potrafiła zrozumieć swojego męża. Chłonęła z jego opowieści wszystko to, co w nich najstraszniejsze - regularnie gwałconą przez Rosjan Taję i kilkuletniego Samuela z Nigerii, który zamordował swoich rodziców oraz oczywiście zdekapitowanego Meraba Kakubawę. Wszyscy oni rozgościli się w jej domu i sprawiali, że czekanie na telefon zawiadamiający o śmierci męża było jeszcze bardziej uciążliwe.

Jakbym miała napisać w dwóch słowach, o czym jest ta książka bez wahania napisałabym, że jest to książka o czekaniu. Czy na Wojtka, czy raczej na jego śmierć, nie wiem. Pisarka również nie jest tego pewna, dlatego w pełni zrozumiała jest jej decyzja o wydaniu kolejnej książki - ,,Anioły jedzą trzy razy dziennie". ,,Miłość z kamienia" nie wyjaśnia wszystkiego ani swojej twórczyni, ani czytelnikom. Stanowi ona sugestywny opis przeżyć i uczuć autorki, która próbowała przyoblec je w suchą formę reportażu. Wyszła z tego dość szokująca mieszanka, którą ciężko jest jednoznacznie zdefiniować. Książka Jagielskiej raczej nie sprawi, że nie będę mogła spać po nocach. Wciąż bliższa jest mi twórczość jej męża, ale nie żałuję tego, że przez kilka godzin podglądałam ich życie. Sporo dowiedziałam się nie tylko o ich problemach, ale i o ich miłości. Bo nie licząc czekania, jest to również książka właśnie o miłości.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi i Nie tylko literatura piękna

***
*Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Kraków 2013 (fragment z okładki).
Grażyna Jagielska ,,Miłość z kamienia", Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, stron 206. 

czwartek, 26 czerwca 2014

,,To nie transport publiczny, tylko wojna"*

Życie niektórych ludzi jest tak obfite w przygody, że można nimi obdzielić co najmniej kilka osób. Na te przygody składają się podróże, niezwykłe zbiegi okoliczności, niepospolite znajomości. Myślę, że najbardziej zapada nam w pamięć to, co wymieniłam jako drugie w kolejności - zbiegi okoliczności, które są przyczyną najciekawszych i najbardziej niesłychanych historii, które powtarza się innym z wypiekami na twarzy. Najbardziej niepokojące, a zarazem najbardziej wyjątkowe są sytuacje, gdy całe czyjeś życie determinowane jest przez niespodziewane sploty wydarzeń. W końcu znane jest wszystkim powiedzenie: Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach.  

Tomasz Morawski też coś w życiu planował. Szkoła średnia, studia na AGH, a potem spokojna praca na uczelni. Taki miał zamiar. Znał on jednak język angielski, więc mógł przygotowywać tłumaczenia dla kolegów, a ci odwzajemnili mu się propozycją wyjazdu do Austrii, oczywiście jako reprezentacja organizacji studenckiej. W Austrii Morawski poznał jednego z niedawnych okupantów Polski, innych Polaków, nieskorych jednak do integracji, oraz Skandynawów, z którymi  znajomość powiodła go daleko. Aż do Ekwadoru.

Swoją niespokojną młodość Tomasz Morawski opisał w książce Uciekinier. Jest to próba autobiografii, w której nie przeczytamy o większości kamieni milowych biografii autora. Morawski opowiada głównie o swojej codzienności, o swoich związkach z Krakowem, o przyjaźni z artystami Piwnicy pod Baranami i z grupą, która jako pierwsza w historii pokonała kajakiem kanion Colca w Peru. Nikt nie został jednak wymieniony z nazwiska. Musimy zadowolić się wskazówkami i enigmatycznymi wspomnieniami o tajemniczej Ewie czy charyzmatycznym liderze wyprawy.
,,Tomek Morawski to człowiek zwariowany, błyskotliwy, pełen humoru podczas biesiad, ale też na wskroś dobry i empatyczny (...). I taka też jest ta książka - wesoła, choć niepozbawiona refleksji nad całym pokoleniem Polaków, którzy wyjeżdżali z naszego kraju w poszukiwaniu lepszego świata (...). Książkę czyta się tak, jak słucha się Tomka. Jest prawdziwie i bez zadęcia "
Powyższy cytat zawiera wypowiedź Martyny Wojciechowskiej zamieszczoną na okładce Uciekiniera. Nie jestem w stanie stwierdzić, jakim człowiekiem jest Tomasz Morawski, ale zgadzam się z pozostałą częścią stanowiska podróżniczki. Morawski pisze dokładnie tak, jak mówi. Czytając jego książkę, miałam wrażenie, że słucham opowieści wujka czy znajomego rodziców, który opowiada mi o swoim barwnym życiu. Opowiadanie ustne charakteryzuje się występowaniem pojedynczych, urywanych zdań i tak też wygląda narracja autora. Na początku ciężko jest do niej przywyknąć, ale po upływie kilkunastu stron wszystko jest już w porządku i czytelnik przyzwyczaja się do gawędziarskiego stylu Morawskiego. 

Na pochwałę zasługuje oprawa graficzna tej książki, szczególnie interesujące są indiańskie ornamenty, które w mniejszym lub większym stopniu ozdabiają każdą stronę. Na nieco mniej pochwał zasługuje okładka, która może zmylić potencjalnego czytelnika i zniechęcić go do lektury. Dzisiaj Tomasz Morawski jest Honorowym Konsulem RP w Quito (stolicy Ekwadoru). Droga, która go do tego doprowadziła była kręta i wyboista, ale udało się. Autora znam tylko z tej książki. Skusiłam się na jej lekturę, dlatego że jego życie przypomina losy setek innych uciekinierów, którzy byli zmuszeni do ryzyka i podejmowania trudnych decyzji. Morawski podjął właściwe.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz tej książki dziękuję Stowarzyszeniu Fragile. 

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi, Z literą w tle i Nie tylko literatura piękna

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Rozum i wiara? Wiara w co?

Książki katolickie nie cieszą zbyt wielką popularnością wśród polskich czytelników. Kojarzą nam się one z religijną papką, której autorowi wydaje się, że posiadł wszystkie rozumy i dzięki temu ma prawo mówić nam, jak powinniśmy żyć. Na szczęście, od kilku lat pisarze katoliccy piszą już inaczej i starają zbliżyć się do czytelnika, a nie tylko wytykać mu błędy. Mimo to, dość długo nie sięgałam po publikacje zaliczające się do tego typu, stereotypy były silniejsze. Dopiero niedawno zdecydowałam się przeczytać jedną z nich i na dodatek niejako przez pomyłkę. 

Gdy dostałam propozycję zrecenzowania książki, której autorami są obecny papież Jorge Mario Bergoglio, rabin Abraham Skórka i dr Marcelo Figueroa, członek Kościoła prezbiteriańskiego San Andres, zatytułowaną Rozum i wiara. Modlitwa. Godność. Solidarność byłam pewna, że będzie  ona dotyczyła postrzegania tych wartości w reprezentowanych przez autorów odmianach chrześcijaństwa. Jak się okazało, różnice pomiędzy tymi wyznaniami nie odegrały w tej książce większej roli. Najważniejsze są w niej odpowiedzi na pytania: czym właściwie są wiara, modlitwa, godność i solidarność?

Na tę książkę składa się zapis rozmowy, którą w jednym z programów telewizyjnych przeprowadzili wyżej wymienieni panowie. Całość podzielona jest na cztery rozdziały zatytułowane tak, jak kolejne części tytułu książki. Wypowiedzi rozmówców są dość długie, co najmniej kilkunastowersowe. Można wyczuć w nich szacunek dla pozostałych dyskutantów, brak wywyższania się i postawy ,,to ja jestem tu najważniejszy". Wspaniale jest zapoznać się, z rozmową osób, które rzeczywiście rozmawiać potrafią. 

Wszystkie poruszane problemy wyjaśniane są w odniesieniu do chrześcijaństwa, choć podmiotem wszystkiego tego, co powinno czynić się, aby - powiedzmy - odpowiednio pojmować godność, jest człowiek, a nie tylko chrześcijanin. Nie jest więc powiedziane, że muzułmanin czy ateista nie może dbać o swoją godność. Bardzo podoba mi się ten zabieg. W końcu nie tylko wierzący są dobrymi ludźmi, o czym zdaje się czasami zapominać część dziennikarzy związanych z tematyką religijną. Pomimo tego, że w tytule tej książki widnieją wyjątkowo górnolotne i szumne słowa, czytając zapis rozmowy autorów, czytelnik czuje się niczym podsłuchiwacz, który akurat natknął się na dyskutujących na te, a nie inne tematy, dobrze znających się ludzi, a nie jak uczeń. 
,,Bóg nie umieścił ludzi w sferze przyrody niczym przedmioty swojej rozrywki, zostawiając ich samych i dając im instrukcję, żeby potem usiąść na chmurze i pokazywać, co robią źle, a co dobrze "*
Zdaję sobie sprawę z tego, że po tę książkę sięgną jedynie ci, którzy chociaż trochę interesują się tematyką, którą ona porusza. Religia i wszystko, co z nią związane mają to do siebie, że aby w jakiś sposób się nimi zająć, trzeba  chociaż trochę się nimi ciekawić. Jeśli więc należycie do tej religijnoznośnej grupy, to mogę zaręczyć, że nie zawiedziecie się na tej książce. Reszcie takiego poręczenia nie złożę, ponieważ wydaje mi się, że pomimo zalet tej publikacji, które wymieniłam, mimo wszystko oscylowanie jedynie wokół tych czterech tematów, niezbyt zainteresowanych nimi czytelników może nieco znudzić. Wszystkim pozostałym oraz wielbicielom literackich i/lub światopoglądowych eksperymentów, polecam Rozum i wiarę... i życzę miłej lektury.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz tej książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu M

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Nie tylko literatura piękna, Z literą w tle.

*Jose Mario Bergoglio, Abraham Skórka, Marcelo Figueroa, Rozum i wiara. Modlitwa. Godność. Solidarność, Kraków 2014, s. 71.

środa, 18 czerwca 2014

,,Może w ten sposób mama urodzi go jeszcze raz"*

Ciężko jest pisać o kontrowersyjnych wydarzeniach z czasów PRL-u. Nie licząc samych zainteresowanych, nikt nie wie, jak było naprawdę. Kto strzelał? Kto podpisał? Kto zdradził? Kto odpowie? Wszelkie próby odpowiadania na te pytania kończą się awanturą z politycznym podtekstem. Książki, które w jakikolwiek sposób poruszają ten temat, reklamowane są jako ,,szokujące" i zazwyczaj wzbudzają dwudniową dyskusję w programach informacyjnych i wzruszenie ramion ich odbiorców. Czy o PRL-u nie można pisać niesensacyjnie? 

Mirosław Tomaszewski udowadnia, że tak. Jednym z wątków jego Marynarki są wydarzenia z grudnia '70. Wydaje się, że jest to motyw najważniejszy, jednak pojawia się on na kartach tej książko dopiero około setnej jej strony. Na początku powieści poznajemy tajemniczego mężczyznę, który zostaje zamordowany przez równie zagadkowych ludzi, którzy wtargnęli do jego mieszkania w poszukiwaniu koperty z nieznaną zawartością. Na to, kim byli zabójcy, co znajdowało się w kopercie i kim właściwie był zamordowany, przyjdzie czytelnikowi sporo poczekać. 

Marynarka składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów, których akcja pocięta jest na kilka wątków fabularnych, które pod koniec książki splatają się w całość. Dzięki temu zabiegowi  książkę czyta się naprawdę szybko i ciężko jest się od niej oderwać, zwłaszcza jeśli zainteresuje się jednym z opisywanych wątków. Moją uwagę zwróciły losy Karola, biznesmena, którego córka związała się z aroganckim karierowiczem. Inne postacie ważne dla rozwoju akcji tej powieści to Adam, zapomniana już gwiazda zespołu rockowego oraz Nina, pseudoambitna dziennikarka. Co były muzyk i pracownica prowincjonalnej gazety mogą mieć wspólnego z grudniem '70 i całkiem ,,świeżym" morderstwem? To się jeszcze okaże. 

Wspomniałam już o tym, że Marynarkę czyta się bardzo szybko i w gruncie rzeczy przyjemnie. Nie jest to jednak książka pozbawiona wad. Jedną z nich są dość sztampowi bohaterowie. Irytująca Nina jest przedstawiona jako ambitna, niezwykle inteligentna i ironiczna dziennikarka. Niestety, większość jej wypowiedzi jest do bólu przewidywalna i jakby przepisana z książek, w których występują podobnego typu postacie. Nina oprócz tego, że jest ,,ponad" jest też zafascynowana Adamem, kolejnym inteligentnym, tajemniczym typem, którego nikt nie potrafi rozgryźć. Najbardziej oryginalną postacią jest wspomniany już przeze mnie Karol, bezwzględny człowiek interesów, który ma swoje ludzkie oblicze oraz tajemniczą przeszłość. Trzeba jednak przyznać, że postacie tej książki, jakie by nie były, nie pojawiają się w niej przypadkiem, praktycznie każda z nich, nie licząc oczywiście postaci epizodycznych, ma jakieś zadania do wykonania i stanowi poszlakę pomocną w rozwiązaniu kilku zagadek, które pojawiają się w toku akcji.

Marynarka zaskoczyła mnie wyjaśnieniem tytułu (byłam pewna, że chodzi w nim o marynarkę wojskową, a nie o ubiór) i subtelnością w przedstawieniu wydarzeń grudnia '70. Rozczarowali mnie za to bohaterowie, którzy nie zostali zbyt dokładnie i oryginalnie opisani. Mimo tego nie żałuję, że zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. Nie zostanie ona w mojej pamięci na lata, ale spędziłam przy niej kilka bardzo miłych godzin. Nie czuję, że zmarnowałam ten czasu, choć oczekiwałam czegoś więcej. Polecam przeczytać tę książkę w ciągu kilku rzeczywiście wolnych godzin. Odpoczniecie przy niej, ale nie będziecie mieli poczucia, że ta lektura nic Wam daje. W końcu są rzeczy i wydarzenia, o których nie można zapomnieć. 

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytania i pozdrawiam,
Franca

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania tej książki dziękuję bardzo wyrozumiałej i cierpliwej Marii Zofii Tomaszewskiej.

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi i Z literą w tle

poniedziałek, 9 czerwca 2014

,,Nie wszystko złoto, co się świeci z góry"*

Nie wiadomo czemu, powszechnie uważa się, że humor i dowcip jest domeną współczesnych, a ludzie żyjący kilkaset lat temu potrafili jedynie rozdzierać szaty i ,,cierpieć za miliony". W szkołach uczy się dzieci, że Kochanowski był statecznym mędrcem, dla którego liczyła się jedynie sztuka i rodzina, a Mikołaj Rej zachwycał się pięknem przyrody i lubił język polski. Tymczasem staropolscy ludzie również lubili (i potrafili) się bawić, także literaturą. Doskonałym, choć bardzo jaskrawym tego przykładem, jest literatura sowiźdrzalska. Sowiźrzałowie wykpiwali wszystko to, co im się nie podobało i czynili to w mistrzowski sposób. Mogli oni na wszystko sobie pozwalać, ponieważ byli oni wyrzutkami, z różnych powodów nie uczestniczyli w życiu społeczeństwa, jakie ówcześnie stanowiła jedynie szlachta. Nieco bardziej stonowani musieli być arystokraci, oni nie mogli pozwolić sobie na tak wiele. Za dużo mieli do stracenia. Tym bardziej dziwi publikacja Monachomachii, czyli Wojny mnichów


Autorem tego tekstu jest Ignacy Krasicki, naczelny klasycysta polskiego oświecenia i... biskup warmiński. Czyżby poeta lubił pluć we własne gniazdo? Niejako tak. Krasicki z pewnością było dobrym obserwatorem, potrafił w swoich bajkach, satyrach i listach wykpić wszystko, co przyciągnęło jego uwagę. Trzeba jednak przyznać, że zawsze robił to klasą. Krasicki był mistrzem inteligentnego humoru. Był on tak pewien swojej sztuki, że nie bał żadnych konsekwencji  z wyśmiewania tego, czy owego. Mimo to, Monachomachii nie odważył się opublikować. Zrobili to za niego mu życzliwi. Najprawdopodobniej jeden z jego sekretarzy wykradł ten tekst i przekazał Michałowi Grollowi, który wydał ten tekst w Lipsku w 1778 roku. Nawet w zachłyśniętym libertynizmem oświeceniu tak otwarte wyśmiewanie duchownych było obyczajowym strzałem w stopę.

Fabuła Monachomachii jest bardzo prosta. W jednym z sennych, biednych polskich miasteczek znajduje się dziewięć klasztorów należących do różnych zgromadzeń. Z punku widzenia akcji tej książki najważniejsi są dominikanie i karmelici, którzy wdali się ze sobą w spór wywołany przez Jędzę Niezgodę. Spokojna dyskusja prowadzona przez wyznaczonych mnichów-reprezentantów przeobraziła się jednak w bitwę, w której bronią były sandały, kufle i księgi. Wojowników pogodził dopiero kielich ze szlachetnym trunkiem, który ukoił ich zszargane bitwą nerwy.

Uwielbiam tę książkę. Raczej nie zdarza mi się emocjonalnie (płaczem, śmiechem etc.) reagować na lekturę jakiegokolwiek tekstu, ale czytając Monachomachię niejednokrotnie roześmiałam się jak dziecko. Nie dziwię się, że ten poemat wywołał taki skandal w ówczesnym społeczeństwie.

Krasicki, z oczywistych względów, postanowił odwołać swoje poprzednie dzieło Antymonachomachią wydaną w 1780 roku. W tym tekście autor chwali zakonników, do klasztoru, których Jędza Niezgoda podrzuca egzemplarz Monachomachii, która wywołuje ich oburzenie. Jak na odwołanie poglądu głoszonego w poprzednim tekście, całkiem sporo znajdziemy w Antymonachomachii ironii i sarkazmu, przez co ciężko jest uwierzyć w szczere intencje Krasickiego. Polecam lekturę tych książek wielbicielom komizmu, ironii i lekkich, ciekawie napisanych tekstów. Nie zawiedziecie się.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi.

*Ignacy Krasicki, Monachomachia i Antymonachomachia, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1969, s. 3.