czwartek, 31 grudnia 2015

A.D. 2015 - podsumowanie

Rok 2015 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Rok 2015 jeszcze trwa, ale niedługo przejdzie do historii i ustąpi miejsca następnemu rokowi - 2016, który, miejmy nadzieję, będzie lepszy od swojego poprzednika. 

Rok klęsk prezentuje się bowiem tak:
- opublikowane recenzje -  23,
- wspomnienia o... - 1,
- podsumowania - 2 (łącznie z niniejszym)
- stosiki - 1,
- reportaże z imprez literackich - 0,
- teksty kulturalne (nie dotyczące literatury) - 0.

Łatwo zauważyć, że nie było dobrze. Mogłabym tak się kajać przez cały dzisiejszy dzień, ale to nie ma sensu. Lepiej skupić się na tym, co było dobre, czyli na książkach. Oto najlepsze książki, jakie przeczytałam w 2015 roku i których recenzje pojawiły się na blogu. 


Wisława Szymborska „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”
Polecam całym sercem. Każdy wie dlaczego. 
Joanna Bator „Rekin z parku Yoyogi”
Przeczytałam gdzieś, że wszystko co napisze Bator jest przynajmniej interesujące. Zgadzam się z tym,
Ida Fink „Podróż”
Niestety nie udało mi się zainteresować Was tą książką i cały czas to sobie wyrzucam. Sposób prowadzenia narracji przez Idę Fink zasługuje na najwyższe wyróżnienie, a pisarka przynajmniej na pamięć.
Charlotte Brontë „Dziwne losy Jane Eyre”
Jeśli książki można kochać, to ja tę książkę kocham.
Agnieszka Wójcińska „Reporterzy bez fikcji”
Nie przypominam sobie, żebym z jakiejkolwiek innej książki wypisała więcej interesujących tytułów i nazwisk co z tej. Oczywiście nie jest to publikacja noblowska, ale nie zmienia to faktu, że serdecznie Wam ją polecam.
Jeffrey Eugenides „Intryga małżeńska”
Eugenides jest jednym z tych pisarzy współczesnych, którzy nie boją się grać z konwencjami literackimi i którzy są w tych gierkach nieźli. Nie mogę się doczekać lektury kolejnej jego powieści - Middlesex.
Andrzej Stasiuk ,,Fado"
Podobnie jak Bator. Fado jest przynajmniej interesujące. 

To wszystko. Nie tworzyłam powyższej listy z myślą o wymieniu arcydzieł, a książek przynajmniej dobrych i przede wszystkim, co już kilkakrotnie powtarzałam, interesujących. Mam nadzieję, że przynajmniej część z nich przypadnie Wam do gustu. 

Prawdziwym tegorocznym fenomenem jest dla mnie liczba osób, które lubią profil Strofek na facebooku. Zaniedbałam go bardziej niż blog, a jego fanów przybywało i przybywało. Podobno wszyscy oni istnieją, nie są ludźmi-krzakami. To miłe, ale też dziwne. Mam nadzieję, że w przyszłym roku udowodnię, że zasługuję na te ,,lajki". 

Szczęśliwego Nowego Roku!
Franca

wtorek, 29 grudnia 2015

A.D. 2016 - zapowiedzi

Zaczęłam pisać tego posta z myślą o ponarzekaniu na swoją kondycję blogową i czytelniczą. Nie ma sensu ukrywać, że przez ostatni rok bardzo zaniedbałam zarówno Strofki, jak i ich profil na facebooku. Na szczęście nadchodzi nowy rok, a z nim kolejny już początek. Mam nadzieję, że czegoś dobrego. Tym wpisem chciałabym się zmotywować do systematycznej pracy i zaprezentować Wam moje plany na 2016 rok. Przedstawię je w formie stosika zawierającego książki, których recenzje prędzej czy później pojawią się na blogu. Oczywiście są to plany nakreślone dość grubą krechą, ale myślę, że mogą one dać przybliżone wyobrażenie o tym, czego możecie spodziewać się po Strofkach w nadchodzącym roku.


Jeremi Przybora Dzieła (niemal) wszystkie
Oto książka, która będzie mi towarzyszyła przez wiele zimowych wieczorów. Przybory lubię słuchać, lubię go czytać i oglądać. Teraz skupię się na jednej z tych czynności, ale na pewno nie przestanę słuchać archiwalnych audycji Polskiego Radia poświęconym temu twórcy, o których wspominałam w poście Zimny drań spod znaku szronu na głowie.

Jeffrey Eugenides Middlesex
Przywiązałam się do Eugenidesa dzięki Intrydze małżeńskiej, którą polecam wszystkim tym, którzy kochają typowe fabuły zrealizowane w niezwykły sposób, liczne nawiązania do literatury światowej, znanych literaturoznawców i literackich trendów, aktualnych i nie. Wciąż interpretuję w głowie tę książkę i wiem, że wielokrotnie będę do niej wracała.

Jürgen Thorwald Stulecie detektywów i Stulecie chirurgów
Te książki kupiłam dzięki Wam i Waszym recenzjom oraz dzięki Wisławie Szymborskiej, która poświęciła Stuleciu detektywów jeden z felietonów z cyklu Lektury nadobowiązkowe. Na razie odłożę je na później, ponieważ bliżej mi do dwóch reportaży, które prezentuję Wam poniżej.

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety
Poszłam do księgarni chcąc kupić Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (kocham ten tytuł!), ale gdy przekartkowałam Wojnę..., wiedziałam, że muszę kupić i przeczytać właśnie tę książkę. Z pewnością będzie to jeden z najbardziej wstrząsających reportaży w moim życiu.

Charlie Leduff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
Książka na swój sposób legendarna. Przeczytałam mnóstwo jej pozytywnych recenzji, ale i niemało mniej entuzjastycznych. Ja dałam się skusić nie tylko pracy Leduffa, ale i pięknemu wydaniu Wydawnictwa Czarne.

Orhan Pamuk Inne kolory. Eseje i opowiadania
Pamiętam, gdy pierwszy raz znalazłam w księgarni Muzeum niewinności Pamuka. Nie wiem czemu tak bardzo zainteresowałam się tą książką, ale od lat jest ona na szczycie listy Koniecznie przeczytaj!. Niestety, jak to ja, jeszcze nie kupiłam i nie przeczytałam tej książki, ale zwróciłam uwagę na Inne kolory. Mam nadzieję, że moje zainteresowanie prozą Pamuka nie okaże się pospolitym pompowaniem balonika z rozczarowującym bum!, a ponadzmysłowym trafnym przeczuciem.

Isaac Bashevis Singer Miłość i wygnanie
Singer będzie pisarzem mojego życia. Czuję z nim niezwykłą więź, między innymi przez to, że łączy nas miejscowość, w której spędziliśmy dzieciństwo. Miłość i wygnanie została napisana dziesięć lat przed moimi narodzinami i przeczytam ją dwadzieścia dwa lata po moich narodzinach. Chyba właśnie pompuję balonik.

A teraz kilka anglojęzycznych perełek.

Charlotte Brontë Jane Eyre
Kupiłam tę książkę podczas targów książki w Edynburgu. Mam lekką obsesję na punkcie tej powieści i do końca przyszłego roku chciałabym przeczytać ją w oryginale.

Virginia Woolf Mrs Dalloway, To the lighthouse, Orlando, A room of one's own
Kolekcjonerskie wydanie najważniejszych powieści Virginni Woolf i odrobina prywaty - kupiłam je za zawrotną cenę pięciu funtów. Wszystkie je, podobnie jak Jane Eyre,  chcę przeczytać w oryginale. Co więcej, przynajmniej jedną z nich chciałabym na własny użytek przetłumaczyć.

Oto czego możecie się spodziewać po Strofkach i po mnie w nadchodzącym roku. Muszę nadmienić, że pewnikiem, który na pewno pojawi się na blogu, poza wymienionymi książkami, są klasyki polskiego, i nie tylko polskiego, pozytywizmu. Mam nadzieję, że uda mi się wynieść z lamusa wiele powieści, które nie zasługują na zapomnienie (najlepszy przykład - Placówka Bolesława Prusa) oraz że mój cykl przypadnie Wam do gustu. Samowolnie ustaliłam nad nim literacki patronat, który będzie sprawować Trylogia Henryka Sienkiewicza, którą właśnie odkrywam na nowo.

Moje wydanie Trylogii. Niestety brakuje drugiej części Ogniem i mieczem. Na potrzeby zdjęcia i lektury wypożyczyłam brakującą część z biblioteki.

31 grudnia opublikuję podsumowanie 2015 roku. To dość dziwna kolejność, bo według wszelkich reguł najpierw powinno się publikować podsumowania, a dopiero potem jakkolwiek rozumiane plany, ale co tam. 

Czytaliście jakąkolwiek z wymienianych w tym poście książek? Polecacie którąś z nich? A może chcielibyście polecić mi inne publikacje? Będę wdzięczna za wszelkie rekomendacje.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

sobota, 12 grudnia 2015

Zimny drań spod znaku szronu na głowie

Przybora. Mistrzowskie połączenie piosenki lirycznej z żartobliwą. Mistrzostwo polega na tym, że szwów nie widać. Druga rzadkość - słowa tych piosenek mogą istnieć samodzielnie, nawet bez ślicznych melodii Wasowskiego, a i tak rozrzewniają i śmieszą. 

Tak o Jeremim Przyborze pisała Wisława Szymborska. Powyższa opinia pochodzi z recenzji jego Piosenek prawie wszystkich, którymi nasza noblistka była szczerze zachwycona, czego dowodem może być to, że poświęcony im felieton zakończyła słowami Przybora to przecież klasyk

Starsi panowie, starsi panowie dwaj, już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj.

Jeremi Przybora
Jeremi Przybora to rzeczywiście klasyk - poezji, literatury w ogóle, słowa, polszczyzny, telewizji, kabaretu. Dla nas, jako jego wielbicieli, kluczowy powinien być rok 1948, w którym to roku najwspanialszy z Jeremich rozpoczął cykl audycji zatytułowanych Eterek. Bardzo ważnym składnikiem tej audycji była muzyka, którą ktoś musiał napisać. Ktosiem, którego Przybora zaprosił do współpracy (bo tak jakoś na oko wyglądał, że może on by i napisał muzykę) był jego przyjaciel, który zresztą wtedy nie był jeszcze przyjacielem, pana Wasowskiego. Tak zaczęła się współpraca legendarnego duetu, który do historii przeszedł pod nazwą Kabaretu Starszych Panów. 

Dziś obchodzimy setną rocznicę narodzin Jeremiego Przybory, literackiego trzonu Kabaretu. Z tej okazji, za Polskim Radiem, chciałabym zaprezentować postać wybitnego poety jako człowieka urodzonego, by pracować w radio. 

Przybora pochodził ze szlachecko-inteligenckiej rodziny - dziadek był posiadaczem kolekcji dzieł Stefana Żeromskiego z autografami autora, a babcia... babcia była praktykiem polszczyzny. 

W moich wspomnieniach nie milczy babka. Ta wytworna i ładna dama była mistrzynią swoistego słowotwórstwa i jej powiedzonka sprawiły, że żyła tak długo w powiedzonkach rodzinnych. Na widok osowiałej miny kogoś z bliskich, mawiała: Co ci dolega, kochanie, jesteś dzisiaj straszliwie zdupiesiały. 

Pracę w radio rozpoczął niejako przez przypadek - stanął do konkursu, w którym nagrodą była posada. Konkursu nie wygrał, ale został zapamiętany i niedługo, gdy inni się wykruszyli, zaczął pracę jako koń - zajmował się papierkową robotą i wieczorami -  jako człowiek, spiker. Choć od dziecka związany był ze sztuką, z zwłaszcza z muzyką - jego edukacja piosenkowa, wraz z życiową, zaczynała się od pogodnych obrazków żołnierskiej śmierci - nie spodziewał się, że zwiąże swoje życie właśnie z tą dziedziną kultury. I...

I wiecie co? Sami dowiedzcie się, co było później i wcześniej i w międzyczasie. Gorąco zachęcam Was do wysłuchania archiwalnej audycji pt Głosy przeszłości, w której Jeremi Przybora opowiada o swoim życiu tak pięknie, jak nikt inny. Link do audycji znajduje się poniżej tego wpisu. Aby jeszcze bardziej Was nią zainteresować, zdradzę, choć pewnie się tego domyślacie, że wielokrotnie użyłam w tym poście ciekawostek i powiedzonek, które zdradził mi, jako swojemu słuchaczowi, sam Przybora. Nigdy nie uwierzę, że nie zechcenie ich wysłuchać. 

http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/999876,Jeremiego-Przybory-gawedy-o-sobie

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Indycze skrzydła a sprawa wiktoriańska [Magda Heydel Virginia Woolf, Maria Poprzęcka „Fakt, fikcja i fotografia albo co się zdarzyło we Freshwater”]

„Fakt, fikcja i fotografia albo co się zdarzyło we Freshwater” to książka, który powstała dzięki zaangażowaniu Magdy Heydel, miłośniczki i tłumaczki twórczości Virginii Woolf. Heydel skomponowała tę publikację, przetłumaczyła (z nerwem!) wchodzące w jej skład anglojęzyczne teksty Woolf i poprzedziła je wstępem. Na nietypową kompozycję tego tomu, a właściwie tomiku, składają się: jedyny dramat autorstwa Woolf - „Freshwater. Komedia”, wstęp autorstwa Heydel zatytułowany „»Daleko wam do niej«. Virginia Woolf, Julia Margaret Cameron i kobiece biografie niekonwencjonalne”, esej Woolf „Julia Margaret Cameron” oraz tekst przybliżający nam postać Cameron oraz tajniki jej warsztatu autorstwa Marii Poprzęckiej.

Magda Heydel Virginia Woolf,
Maria Poprzęcka,
„Fakt, fikcja i fotografia albo co się zdarzyło
we Freshwater”,
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2013,

Tym, co spaja wszystkie te teksty, oprócz przewijającej się tu i ówdzie Virginii Woolf, jest postać Julii Margaret Cameron - kobiety niebanalnej, ekscentryczki akceptującej konwenanse tylko wtedy, gdy były one zgodne z jej poglądami i zachciankami, fotografki, pionierki na tym polu z okresu epoki wiktoriańskiej, prywatnie babci przyszłej autorki „Do latarni morskiej”. Jest ona główną bohaterką wszystkich tekstów wliczających się do omawianej publikacji, przez co mamy okazją przyjrzeć się jej z każdej strony, także, a może przede wszystkim, od wewnątrz. Ona sama przedstawia nam się za pomocą swoich fotografii, których część zamieszczam pod recenzją. 

„Sztuka jest raczej bzdurna, ale nie mam zamiaru przejmować się, czy zrobię dobre wrażenie jako dramatopisarka”. Virginia Woolf zanotowała to zdanie, gdy przygotowania do wystawienia jej jedynej sztuki trwały już w najlepsze. „Freshwater. Komedia” to trzyaktówka napisana i wystawiona w 1935 roku. Woolf nie stworzyła jej z zamiarem zachwycenia swojej dotychczasowej publiczności (o czym najdobitniej świadczy zacytowany fragment dziennika), była to jedna z wielu artystycznych zabaw, za którymi przepadało towarzystwo z grupy Bloomsbury. W jej skład wchodziło wielu intelektualistów, wśród których pozytywnie wyróżniali się członkowie rodziny Woolf i naturalnie ona sama. „Freshwater. Komedia” wydaje się kolejnym z ich, jakbyśmy to dziś nazwali, happeningów. Jest to komedyjka, w której artystyczna wartość schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca humorowi, satyrze i ironii. Oraz oczywiście Julii Margaret Cameron.

Pomimo tego, że ani dramat, ani esej Woolf nie są najwyższych lotów (zwłaszcza jak na możliwości tej pisarki) to łatwo z nich wyczytać, że ich główna bohaterka, babcia pisarki, nie została zaszczycona dwoma tekstami na swój temat za ładne oczy i zdjęcia. Jest ona wytrychem ułatwiającym ukazanie krytyki wiktoriańskich modeli życia i sztuki, oczywiście przez odpowiedniego rodzaju szkiełko. O ciekawą interpretację tego tekstu pokusiła się we wstępie Magda Heydel i do niego Was odsyłam, jednocześnie dziękując tłumaczce za pomysł stworzenia tego tomiku.


Portret Karola Darwina, 1881 r., fot. Julia Margaret Cameron, © Bridgeman Art Library/FotoChannels
Zdjęcia autorstwa Julii Margaret Cameron. Trzecia fotografia przedstawia Charlesa Darwina. 
Źródła zdjęć: 
-https://www.szerokikadr.pl/poradnik/pionierzy-fotografii-julia-margaret-cameron-jak-byc-prawdziwa-lady-i-nie-dbac-o-ostre-zdjecia
-http://www.metmuseum.org/toah/hd/camr/hd_camr.htm#slideshow6


To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

poniedziałek, 23 listopada 2015

Bo pani jest kobietą! [Eliza Orzeszkowa „Marta”]

Marta Świcka miała szczęście urodzić się w stosunkowo zamożnej rodzinie. Odpowiednie urodzenie zagwarantowało jej pobieranie lekcji z języka francuskiego, gry na instrumentach, historii, historii literatury. W stosownym czasie Marta jako piękna, młoda, niegłupia dziewczyna wyszła za mąż za zakochanego w niej mężczyznę i urodziła mu piękną córeczkę. Jej życie przypominało bajkę, której wszystkie mieszczańskie matrony życzą swoim córkom. Niestety, każda bajka ma swój koniec. Bajka Marty zakończyła się, gdy jej mąż zmarł, nie zostawiając jej majątku. 
Eliza Orzeszkowa,
„Marta”

Problemy finansowe młodych zdrowych kobiet nie spędzają snu z powiek reszcie świata. Ich rozwiązanie wydaje się proste - praca. Marta również chciała iść do pracy, ale okazało się, że znalezienie stałej nie urągającej jej godności posady było praktycznie niemożliwie, a ewentualne jej utrzymanie wydawało się senną mrzonką. Na początku Marta była pełna optymizmu i szykowała się do pracy jako guwernantka. Umiała mówić po francusku, trochę. Rysować, trochę. Grać, trochę. Znała historię Polski, trochę. Na salony nadawała się w sam raz. Niestety, niespodziewane kłopoty finansowe wykluczyły ją z elitarnego grona kobiet, którym wystarczyło być „trochę”. Marta musiała pracować, ale nigdzie nie mogła znaleźć posady, bo na niczym się nie znała.

Postać pani Świckiej wykreowała Eliza Orzeszkowa i powołała ją do życia w książce, początkowo wydawanej w odcinkach, zatytułowanej po prostu - „Marta”. Każdy absolwent szkoły średniej umie pokrótce scharakteryzować twórczość tej pisarki: wie, że Orzeszkowa była piewczynią powieści tendencyjnej, że lubowała się w opisach, że nie lubiła niejasności i w wielce kwiecistym stylu zdradzała czytelnikowi wszystkie zawiłości nakreślonego przez siebie świata, który to świat był łudząco podobny do tego, który jej publiczność znała jak własną kieszeń i do którego była przywiązana na tyle, by kruszyć pióra przeciwko tym, którzy chcieli coś w nim zmienić. Orzeszkowa miała wyraźny program społeczny, który głosiła w swoich powieściach oraz artykułach. W „Marcie” wzięła na warsztat laleczki salonowe, które po stracie majątku, były skazane na poniewierkę. Laleczki salonowe to kobiety, które znamy także z powieści i którymi często zachwycamy się podczas lektury - ach! jakie to kiedyś były wspaniałe czasy! jak ja bym chciała przenieść się w czasie do XIX wieku, do tych dżentelmenów, do tych pięknych sukni! kiedyś to każda kobieta umiała grać na fortepianie, mówić w językach obcych, kochała czytać książki... ech! to były czasy! Tja....

Orzeszkowa dobitnie podkreśla, dlaczego historia Marty musi skończyć się tragicznie: wraca do tych samych wątków, prezentuje plejadę postaw i typów ludzkich, które kobieta w trudnej sytuacji mogła spotkać na swojej drodze w II połowie XIX wieku, wielokrotnie używa tych samych stwierdzeń i powraca do tych samych wątków. Nie waha się też podkreślać chwil szczęścia, nadziei i optymizmu Marty, gdy udaje się dostać jakiś prezent od losu. Robi to jednak tylko po to, by podkreślić, że są to chwile złudne i jednostkowe. 

„Marta” jest powieścią tendencyjną, jedną z najlepszych i najbardziej wyrazistych powieści tendencyjnych w polskiej literaturze. Orzeszkowa dostrzegła problem oraz opisała go w całej jego złożoności, a wszystko co poboczne zepchnęła na drugi plan. Wszystko to między innymi topografia, która jest nakreślona w takim stopniu, jaki był pisarce potrzebny do oddania nadrzędnej idei jej książki, podobnie rzecz ma się z postaciami pobocznymi, które są raczej typami, szablonami postaci niż bohaterami z krwi i kości. Marta również jest typem, ale jest o wiele dokładniej zarysowana, niż inni bohaterowie -  przechodzi przemianę od znającej swą wartość dumnej kobiety do osoby roszczeniowej, pazernej. Polecam tę książkę czytelnikom, którzy są w stanie zrozumieć hierarchię treści i formy w tego typu literaturze, a w szczególności tym z nich, którym nieobce są kwestie emancypacyjne i feministyczne.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

wtorek, 10 listopada 2015

Sztuka piękna to za mało [Wisława Szymborska „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”]

Seria „Lektury nadobowiązkowe” powstawała z potrzeby docenienia literatury, która nie mieściła się na półkach z etykietkami „beletrystyka” i „najnowsza publicystyka”. Wisława Szymborska jako koneserka literatury wszelakiej przez ponad trzydzieści lat pisała felietony na temat książek, których nieznajomość nie groziła popełnieniem faux pas w rozmowie z obytymi kulturalnie znajomymi. Felietony ukazywały się w „Życiu literackim”, „Piśmie”, „Odrze” i w „Gazecie Wyborczej” i doczekały się kilku wydań książkowych, z których każde kolejne było rozszerzane o nowe teksty. W tym roku ukazały się „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”
Wisława Szymborska,
„Wszystkie lektury nadobowiązkowe”.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2015,
846 stron.

Szymborska nie nazywała swoich tekstów recenzjami. O swoich umiejętnościach tworzenia takowych pisała: „Szybko połapałam się jednak, że recenzji pisać nie potrafię, a nawet nie mam na to chęci. Ze w gruncie rzeczy jestem i chcę pozostać czytelniczką amatorką, na której nie ciąży przymus bezustannego wartościowania”[1]. Szymborska miała jednak solidne przygotowanie polonistyczno-kulturalno-historyczne i mogła pozwolić sobie na te słowa. Jej felietony mają luźną strukturę, są zróżnicowane, nie mają w sobie zbyt wiele z recenzji, za to sporo z intelektualnego pamiętnika. Od notatnika przeciętnego czytelnika dzieli je to, że skrzą się humorem, ujmują ironią,  zmuszają do zakochania się w ich autorce — są genialne. Na ich urodę składa się wiele czynników. Poniżej scharakteryzuję pokrótce część z nich, bo nie mogę sobie tego darować.

Bardzo ważny jest dobry początek. Szymborska miała niezwykły dar do układania pierwszych zdań, zarówno w przypadku poezji („Umrzeć - tego się nie robi kotu”), jak i mowy wiązanej. Oto przykład z felietonu na temat książki Marii Szypowskiej „Jan Matejko wszystkim znany”: „Układają mi się w myśli same tylko zdania początkowe — każde z perspektywą innego felietonu. [...] To, co powyżej napisałam, proszę traktować jako początek pierwszy. A oto początki inne: 2. Również Matejko był kiedyś malarzem młodym. To dziwne, ale w szkole nigdy mi o tym o nie mówiono. 3. Pewnego razu podpisał się w liście do przyjaciela: >>Jan, nadworny malarz króla polskiego<<. Zasłużył również na tytuły nadwornego strażnika zabytków i ministra propagandy”[2].

Jeszcze ważniejsze jest rozwinięcie tematu — nieoczywiste, ironiczne,  w wielu  przypadkach odbiegające od meritum. Tym razem nie podam przykładu, bo każdy felieton zasługuje przynajmniej na kilka linijek tekstu. W związku z tym chciałabym przejść do omówienia stylu felietonów. Niestety, ktoś zrobił to już przede mną, więc pozwolę sobie oddać w tej sprawie głos pewnemu autorytetowi: „Styl Szymborskiej zasługuje na uwagę przede wszystkim na wyrazy, jakich unika. >>Kontrowersyjny<< to dla niej ciągle sporny czy wątpliwy, >>finalny<< — końcowy albo ostateczny, a >>spektakl<< to po prostu przedstawienie oraz widowisko. Nie żeby miała jakiegoś fioła na punkcie wyrazów obcego pochodzenia. Uważa tylko, że należałoby się zastanowić, które z tych wyrazów są naprawdę potrzebne”[3]. Jako ciekawostkę dodam, że wspomnianym autorytetem jest osoba, z którą W.S. przebywała dzień za dniem od urodzenia, jadała z jednego talerza i nosiła wspólną parę butów, a w sprawie stylu zaznaczę, że zasługuje na osobny naukowy artykuł, a nie recenzję (sic!) na blogu.

Podsumowując, „Wszystkie lektury nadobowiązkowe” to książka wspaniała (ups, jej autorka nie lubiła tego słowa), nieszablonowa, pouczająca, zabawna, powtórzę — genialna. Serdecznie zachęcam do lektury i posiadania tego świetnie wydanego tomiszcza na własność. Amatorów śledzenia przyzwyczajeń Szymborskiej powinien zainteresować również niezwykle skrupulatny indeks omówionych tekstów oraz ich autorów, tłumaczy — taki, który na pewno zdobyłby uznanie piewczyni tego typu kategoryzacji. Żeby nie było nudno, do tej pochwały dodam łyżkę dziegciu, mianowicie od felietonu poświęconego „Kalendarzowi przeznaczeń”, Szymborska zaczęła tytułować swoje teksty, niestety i rozczarowująco zaskakująco — niezbyt oryginalnie. Ale „jest to jedyna nieprzyzwoitość na tej Planecie Krasomówców”[4].

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie  i pozdrawiam,
Franca

[1] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 5.
[2] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 483.
[3] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 571. 
[4] Szymborska W., Wszystkie lektury nadobowiązkowe, Kraków 2015, s. 578. 

sobota, 24 października 2015

Chciała dobrze [Wojciech Jagielski „Wszystkie wojny Lary”]

Lara — była aktorka z Groznego wychowana w zapomnianej gruzińskiej dolinie Pankisi, matka dwóch mudżahedinów, spotkała się w McDonaldzie z Wojciechem Jagielskim, by opowiedzieć mu historię swojego życia. Jej zapis został uwieczniony w książce „Wszystkie wojny Lary”, która niedawno ukazała się na rynku, idealnie wstrzeliwując się w okres, kiedy jest najbardziej aktualna, bynajmniej nie ze względu na datę wydania. 
Wojciech Jagielski,
„Wszystkie wojny Lary”,
Wydawnictwo Znak,
240 stron.


Lara jest bowiem pretekstem do opowieści o tym, jak rodzi się fanatyzm, o konflikcie islamu ze światem, islamu z islamem i o nas samych. Lara — kobieta, której nie udało się uciec przeznaczeniu, czy dokładniej — fatum. Odkąd została matką, robiła wszystko, by uchronić swoje dzieci przed koszmarem wojny, przez którą zmuszona była uciekać z Groznego do Pankisi, swojej rodzinnej doliny, spokojnej, jakby zapomnianej przez świat. Tam wojna w swej najbardziej oczywistej postaci nie dotarła, dotarły za to pojedyncze oddziały partyzantów, którzy szybko zaczęli imponować chowanym pod mamusinymi spódnicami chłopcom i nadawać rytmowi życia w dolinie swój własny, jedyny słuszny, porządek. W dolinie udało im się go wprowadzić połowicznie, w głowach chłopców zaprowadzili za to prawdziwe spustoszenie. 

Nad Larą i jej rodziną wisi fatum, którego ona nie dostrzega. Czytelnik wręcz przeciwnie - obserwuje zmiany, jakie zachodzą w jej synach, a Lara dostrzega je dopiero po czasie i puka się w czoło, niejako tłumacząc się Jagielskiemu ze swojej naiwności. Nieuchronność zdarzeń przytłacza odbiorcę tego tekstu i każe zastanowić się nad swoim życiem i szczęściem narodzin w odpowiednim miejscu i momencie dziejowym. Synów Lary wojna goniła od Czeczenii, przez Gruzję aż do zachodniej Europy. Jak łatwo się domyślić, w końcu ich dopadła i wysłała do Syrii. Bracia Lary również nie ustrzegli się pokusy wojaczki — gdy tylko spadło z nich brzemię opieki nad rodzicami, wyruszyli walczyć z Rosją. Lara została sama. Swietłana Aleksijewicz ma rację - wojna nie ma w sobie nic z kobiety.

„Wszystkie wojny Lary” to książka nie tylko o tytułowej bohaterce i jej synach, nie o wojnach rosyjsko-czeczeńskich i wojnie w Syrii, ale też o Europie i o miejscu, które zajmują w niej imigranci i uchodźcy. Ojciec Szamila i Raszida robił wszystko, by chłopcy zaaklimatyzowali się w nowym kraju, pracował dniami i nocami, by niczego im nie zabrakło — chciał zrobić z nich pełnoprawnych Europejczyków. Oni wybrali jednak inną drogę. Wojciechowi Jagielskiemu udało się stworzyć reportaż, który może być czytany na wiele sposobów i świetnie nadaje się do tłuczenia po łbach tych, którzy widzą świat w czarno-białych barwach, nie dostrzegając setek jego odcieni.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki tej książki dziękuję Wydawnictwu Znak, 

wtorek, 6 października 2015

Ile szczurów złapałeś? [Marek Krajewski „Arena szczurów”]

Po wojnie Edward Popielski ukrywa się w rządzonym przez Armię Czerwoną i Urząd Bezpieczeństwa Darłowie. Niespodziewanie w mieście pojawia się zwyrodnialec, który gwałci i gryzie kobiety, zarażając je przy tym śmiertelną chorobą. Popielski, chcąc nie chcąc, musi odnaleźć sprawcę tych zbrodni. Nie spodziewa się jednak tego, że budzący grozę morderca jest tylko trybikiem w machinie zła, które przyczaiło się w pozornie spokojnym nadmorskim miasteczku. 

Marek Krajewski,
„Arena szczurów”,
Wydawnictwo Znak,
300 stron.
„Arena szczurów” to ostatni kryminał autorstwa Marka Krajewskiego, którego głównym bohaterem jest Edward Popielski i zarazem pierwszy, który przeczytałam (czytanie części cykli literackich w odpowiedniej kolejności zawsze sprawiało mi nieopisany trud), przez co nie mam możliwości porównania tej książki z jej poprzedniczkami. Tych, którzy planują pójść moim śladem i zapoznać się najpierw z finałem przygód „Łysego” uprzedzam, że znajomość poprzednich powieści o lwowskim policjancie nie jest konieczna, by móc bez przeszkód czytać o jego ostatnich doświadczeniach, ale przy tym ostrzegam, że zasadnicze wątki poprzednich części tego cyklu, zostały w jego zwieńczeniu skrupulatnie wyjaśnione.

Wbrew pozorom „Arena szczurów” nie jest typowym kryminałem. Zbrodnia kryminalna to drugo-, może nawet trzeciorzędny wątek, który został stworzony po to, by doprowadzić Popielskiego do tytułowej areny szczurów i wyprowadzić kluczowe dla tej powieści zagadnienie: czy można dla ocalenia własnego życia zabić niewinnych ludzi? Z odpowiedzią na to pytanie mierzył się nie tylko główny bohater, ale też, wiele lat po swoim ojcu, jego syn — Wacław Remus. Współczesność, przez którą prowadzi nas Remus jest drugorzędnym planem fabularnym w stosunku do przeszłości, a konkretnie roku 1948. Mimo to zagadka, którą próbuje rozwikłać syn detektywa, jest nie mniej ważna niż to, co dzieje się z Popielskim.

Krajewski zaznaczył, że dołożył wszelkich starań, by wiernie odwzorować powojenną darłowską rzeczywistość. Nietrudno jest dostrzec efekty jego wysiłków, ale nie są one wystarczające. Co prawda w lasach ukrywają się konkretne ugrupowania Żołnierzy Wyklętych, a Popielski spaceruje po rzeczywistych ulicach Darłowa, lecz są to jedynie przejawy poprawności faktograficznej. To za mało, by poczuć atmosferę powojennego nadmorskiego miasta. Kiepsko wypadają próby stylizowania wypowiedzi postaci na język przedwojennych inteligentów lub wręcz przeciwnie — chłopów ledwie oderwanych od pługa, którzy dostali od czerwonoarmistów trochę władzy. Stylizacja powinna być albo dokładna i skończona, albo wcale nie powinno jej być. W „Arenie szczurów” raz jest, a raz jej nie ma: tylko wybrane postacie posługują się jakąkolwiek gwarą lub odmianą języka, która zdradza ich pochodzenie lub stan społeczny, przez co ten zabieg wydaje się zbędny, a już na pewno niedopracowany.

Po lekturze tej książki wnioskuję, że Krajewski lubuje się w soczystych opisach przejawów okrucieństwa. W „Arenie szczurów” jest ich pod dostatkiem, a pewnym momencie jest ich tak dużo, że stają się one groteskowe, a nie przerażające. Pożegnanie Popielskiego przypomina raczej thriller, a nie klasyczny kryminał. Jest to typowy przykład literatury rozrywkowej bez drugiego dna, ale stosunkowo przyjemnej w odbiorze.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki tej książki dziękuję Wydawnictwu Znak. 

wtorek, 22 września 2015

Japonia autorska [Joanna Bator „Rekin z parku Yoyogi”]

„Japoński wachlarz” (którego nie miałam przyjemności czytać) był pierwszym wydanym jako książka przejawem oczarowania Joanny Bator Japonią. „Rekin z parku Yoyogi” jest „efektem zagęszczenia opisu” — naturalnego stanu rzeczy po czteroletnim pobycie w miejscu, które niezmiennie fascynuje i zadziwia. Dodatkowym impulsem do powstania tej książki było również tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi oraz wywołane przez nie tsunami, które w 2011 roku nawiedziły Japonię i pozostały głęboko w podświadomości Japończyków oraz Joanny Bator, by stać jednym z głównych motywów kolejnej jej książki. 
Joanna Bator,
„Rekin z parku Yoyogi”,
Wydawnictwo W.A.B.,
238 stron. 

Tytułowy rekin pewnego dnia pojawił się w parku Yoyogi w dzielnicy Harajuku, budząc konsternację opinii publicznej i przez pewien czas burząc spokój psychiczny okolicznych mieszkańców. Wiadomo było, że ktoś tego rekina przyniósł i zostawił. Ale dlaczego to zrobił? Dlaczego przyniósł akurat rekina? Dlaczego do tego parku? Te zagwozdki skłoniły Joannę Bator do rozmyślań o literaturze, a konkretnie o realizmie magicznym i prozie Harukiego Murakamiego. Podobny schemat (japońskie „coś” jest pretekstem do rozważań o czymś głębszym niż spostrzeżenia podróżnika, nawet podróżnika-absolwenta kulturoznawstwa) występuje w esejach zaliczających się do dwóch pierwszych ścieżek, którymi Bator podąża ku oswojeniu Japonii zatytułowanymi kolejno Niesamowitości i Alegorie. Trzecia ścieżka Heterotopie”jest inna, bardziej skupiona na sobie, a konkretnie na subkulturze otaku, miłośników mangi i anime. 

Rozrzut tematyczny „Rekina z parku Yoyogi” jest niemały. Bator pisze zarówno o okresie Edo, podczas trwania którego Japonia była odcięta od świata, jak i o kosplejerkach czy panu, który porusza się po Tokio w stroju lolity. Wątki, które powtarzają się przynajmniej w kilku esejach to trzęsienie ziemi z 2011 roku, prostota powieści Murakamiego, kultura otaku. Inspirują one Bator, ponieważ nie pozwalają jej stworzyć pełnego obrazu Japonii. Przeszkadza jej w tym stara ciotka przyczepiona do pleców bohatera jednego z opowiadań autorstwa etatowego japońskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla czy nagłe zburzenie perfekcyjnego porządku  społecznego przez fale tsunami. Bator przyznaje, że Japonia wciąż ją zadziwia, wymyka się wszelkim znanym jej klasyfikacjom, a jej opis wciąż nie jest wystarczająco zagęszczony. W książce czytamy więc o jej autorskim pomyśle na Japonię, a raczej o jej interpretacji japońskiej kultury, w której tworzeniu pomagają jej wielkie nazwiska, których nie trzeba znać przed lekturą tego tekstu, ale które dobrze jest znać w ogóle. Bator nie popisuje się swoim wykształceniem, elokwencją, obyciem, lecz co i raz wtrąca do tekstu zdania, które pozwalają przypuszczać, że niejedną dobrą książką w życiu przeczytała.

Niejednokrotnie porównuje się w tym tekście kultury polską i japońską. Zazwyczaj te porównania wypadają na niekorzyść kraju znad Wisły. Trudno stwierdzić, czy zawsze słusznie, w wielu przypadkach tak. Bator nazywa samą siebie „nabuzowaną emocjami Słowianką” i chyba dobrze jej z tym określeniem, lubi i nie wstydzi się go używać, choć przyznaje, że jak na japońskie standardy jej emocjonalność jest czymś prawdziwie niezwykłym. 

„Rekin z parku Yoyogi” to zbiór esejów, z których część była wcześniej publikowana w „Gazecie Wyborczej” i w „Bluszczu”. Stąd pewnie wynika ich nieco gazetowo-felietonowy charakter: pobieżne ujęcie tematu i wyraźna puenta na końcu tekstu. Fakt ten nie zaważył jednak na poziomie literackim tej książki, który jest na tyle wysoki, że pozwala przypuszczać, że jej autorka dostała kiedyś jakąś nagrodę z dziedziny literatury i niejedną jeszcze dostanie.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

środa, 16 września 2015

La Divina [Anne Edwards „Maria Callas. Primadonna stulecia”]

Anne Edwards tytułuje Marię Callas primadonną zaledwie stulecia, choć nie ma wątpliwości, że była ona jedną z największych diw operowych wszech czasów. We wstępie do swojej książki Edwards wspomina: „Po raz pierwszy zobaczyłam ją [Callas] na własne oczy w 1964 roku na scenie Royal Opera House w londyńskiej Covent Garden w roli Toski. Byłam oszołomiona. Oto śpiewaczka, która głęboko rozumiała nie tylko wykonywaną przez siebie muzykę, lecz również słowa i osobę, którą portretowała. (...) Na zawsze odmieniła oblicze opery”. Na śpiew Marii podobnie reagują słuchacze jej nagrań, choć Głos był tylko jednym z jej atutów, które pozwalały jej budować niezapomniane role. Pozostałe to gra aktorska, ogromne oczy (zawsze odpowiednio podkreślone) i wrodzony talent do odczuwania i interpretowania muzyki. Na scenie Maria była Toscą, Madame Butterfly, Normą. Kim była poza nią? Edwards w książce zatytułowanej „Maria Callas. Primadonna stulecia” próbuje odpowiedzieć na to pytanie, ale przyznaje, że Callas, jak przystało na damę, pozostawiła po sobie wiele niedomówień i niejasności.  
Anne Edwards,
„Maria Callas. Primadonna stulecia,
Wydawnictwo Znak,
400 stron,
tłumaczenie - Mieczysław Godyń.

Pierwszy rozdział tej biografii wprowadza nas w świat, na którym Maria miała się dopiero pojawić. W 1916 roku jej rodzice wzięli ślub. Dziewięć miesięcy później na świecie pojawiła się Hiakinta (Jackie), potem Vassilios, który zmarł w niemowlęctwie. Najmłodsza z nich, Anna Cecylia Zofia Maria w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa nie urodziła się Grecji, lecz już w Ameryce, dokąd jej rodzice Litza i Georgios wyemigrowali za pieniędzmi. W tym i w kilku kolejnych rozdziałach zapoznajemy się z tym, co ukształtowało młodszą z sióstr Kalogeropoulou, przede wszystkim z postępowaniem jej matki, która początkowo wyrastała na główną bohaterkę tej książki. Trudno stwierdzić, czy Edwards celowo wysunęła ją na piedestał, czy był to przypadek, ale ostatecznie wyszło to jej książce na dobre. Usunięcie Marii w cień podkreśliło to, jak wielką rolę odgrywała w jej życiu despotyczna i toksyczna Litza, drugi i ostatni raz podobny zabieg został zastosowany (lub „tak wyszło”) w rozdziałach opisujących życie Marii, gdy ta pozostawała w związku z charyzmatycznym i bajecznie bogatym Arystotelesem Onassisem. 

Edwards duży nacisk położyła na to, jak wielki wpływ na Callas mieli inni ludzie. Nawet po osiągnięciu oszałamiających sukcesów Maria szukała akceptacji w oczach partnerów i wybranych współpracowników, co miało wielki wpływ na większość jej życiowych wyborów. Edwards starała się też jak najdokładniej opisać to, co w danym momencie musiało dziać się w głowie Marii i tu w dużej mierze postawiła na swoją intuicję, ponieważ nawet w przypadku braku dowodów na to, co powodowało danymi poczynaniami Marii, Edwards bez zahamowań pisała, że Maria zdecydowała się na ten, a nie inny krok ponieważ wciąż rozmyślała o tym, jak to kiedyś zrobiła coś, co nie pozwalało jej teraz zachować się inaczej. Każdy biograf skazany jest na podobne domysły, ale w tej biografii są one podawane z taką pewnością, że zaczynają one wzbudzać podejrzenia. Szczęśliwie dotyczą one tylko psychiki Marii, a nie faktów z jej życia.

Fakty Edwards starała się podawać jak najrzetelniej, swoją pracę oparła w dużej mierze na książce Johna Ardoina (o czym wspomniała już na wstępie), ale też przeprowadziła wiele dodatkowych wywiadów, które potem kilkakrotnie przytaczała. Jak każdy biograf-miłośnik danej osoby, nie ustrzegła się ona przed gloryfikowaniem i usprawiedliwianiem swojej bohaterki, ale też nie wahała się kilka razy skrytykować jej zachowania. Co najważniejsze, starała się utrzymać swój tekst na pewnym poziomie, nie zniżając się do standardów, do których przyzwyczajają nas brukowce (jedyną jej wpadką na tym polu było kilkukrotne wspomnienie o seksualnych przyzwyczajeniach Marii i Arystotelesa, w tym o czysto łóżkowych preferencjach Onassisa z czasów, gdy nie znał on jeszcze Marii!). Polecam tę książkę wielbicielom talentu La Diviny, ale też proszę — nawet jeśli nie macie ochoty na lekturę tej biografii, wysłuchajcie kilku arii w wykonaniu Callas.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki tej książki dziękuję Wydawnictwu Znak.

sobota, 12 września 2015

Niech spadnie gwiazda [Ida Fink „Podróż”]

„Stojąc w oknie, pomyślała: niech spadnie gwiazda. Była przesądna, wszyscy wtedy byli przesądni, każdy na swój własny, sobie tylko znany sposób”. Ida Fink nie zobaczyła spadającej gwiazdy, ale znalazła połówkę podkowy. Podobno tylko cała podkowa przynosi szczęście, ale Ida nie przejęła się tym, że jej znalezisko najprawdopodobniej straciło nie tylko część swojego fizycznego jestestwa, ale i nadnaturalną moc uszczęśliwiania innych. Wtedy jak nigdy potrzebowała znaków świadczących o tym, że będzie dobrze, bo gorzej już być nie mogło. W 1942 roku Ida i jej siostra Maria były jedynymi przedstawicielkami młodego pokolenia swojej rodziny. Reszta rozstała się z życiem jak większość żydowskich mieszkańców prowincjonalnego polskiego miasteczka, ocalałych czekał podobny los, jednak ani Ida, ani Maria, ani ich ojciec nie chcieli umierać. Ociec postanowił się ukryć, a córki zdecydował się wyprawić w podróż do najbezpieczniejszego miejsca dla dwóch młodych żydówek — do hitlerowskich Niemiec. 

Wbrew pozorom nie był to straceńczy pomysł. Ówcześnie wiele Żydówek po wywalczeniu polskich papierów wyjeżdżało do Niemiec jako polskie wieśniaczki. Taki plan miały też Ida i Maria, panienki z dobrego żydowskiego domu. Maria była śniada, miała ciemne włosy i oczy, obie miały zadbane ręce, mówiły staranną polszczyzną. Nie wyglądały jak proste dziewczęta ze wsi. Musiały zabawić się w makabryczny teatr (tak swoje wojenne poczynania po latach wspominała Ida), obie zmieniały tożsamości, udawały, że uczą się języka niemieckiego, który miały perfekcyjnie opanowany, wiedziały, że ich tłumacze, zmieniają znaczenie ich słów, ale nie mogły oponować, a co najgorsze musiały zmierzyć z murem ludzkiej obojętności i nienawiści. Na raz. 
Ida Fink,
„Podróż”,
Wydawnictwo W.A.B.,
200 stron.

Historia Idy i Marii jest przerażająca, wyciska łzy, uświadamia bezradność — jest dokładnie taka, jaka powinna być standardowa autobiografia z Holocaustem w tle. Przykro mi to pisać, ale jedynym plusem wielu wojennych powieści jest to, że są one rozdzierająco smutne. Ida Fink swoją „Podróżą” udowodniła, że o wojnie można pisać inaczej: bez emfazy, bez patosu, ale też nie czysto naturalistycznie i nie bohatersko. Fink była przede wszystkim pisarką, a dopiero potem ofiarą Holocaustu, była też niekwestionowaną mistrzynią narracji. To, w jaki sposób panowała nad każdym czasownikiem użytym w tej książce zasługuje na najwyższe uznanie, podobnie jak elegancki, zdystansowany styl pisarki. Przy jego pomocy całe napięcie, które towarzyszyło siostrom w najtragiczniejszych momentach przenosi się na czytelnika, czyniąc lekturę książki czynnością intymno-ekstremalną. Sama nazywała tę książkę fikcją autobiograficzną. Myślę, że każdy, kto przeczyta „Podróż” na swój sposób zrozumie, jaką rolę pełni w tym określeniu słowo „fikcja”.

Fink nie zastosowała w swej książce konwencji doskonałej pamięci, wiele razy pyta samej siebie pamiętasz?”, przyznaje się do luk w pamięci, ale podaje przy tym  szczegóły, które budują rzeczywisty klimat tej książki („Pierwsze szepty —  Żydówki, Żydówki złapali...”).  Pisze w kilku osobach, żadnej nie używa przypadkowo. Jej „Podróż” jest jakby utkana z żelaznej koronki. Fink rozrywa ją dopiero w ostatnim rozdziale, w którym opisuje drugą podróż, którą, już po wojnie, odbyła z mężem. Razem z nim odwiedzała miejsca, w których kiedyś ważyły się jej losy. Dopiero wtedy wyzbyła się opiekuńczej maniery starszej siostry i przyznała „mam dość”. 

„Wybitna książka, bardzo osobista w szczegółach, a jednocześnie uniwersalna w swej wymowie”
                                                                                                                           The New York Times

sobota, 25 lipca 2015

Jedziesz na własną odpowiedzialność [Anna Wojtacha ,,Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji"]

Rosja jest wielką miłością wielu dziennikarzy, reporterów, miłośników literatury i podróży. Annę Wojtachę można śmiało zaliczyć do każdej z tych grup. Wyrazem szczególnego uczucia, jakim darzy ona ten kraj jest jej druga książka Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji. Opowieści z Rosji to w zasadzie opowieści o ludziach, których dziennikarka spotkała na swojej drodze: o moskiewskiej prostytutce, bezdomnym, kobiecie skazanej na życie bez perspektyw, żołnierzu Specnazu. Wojtacha wielokrotnie przyznaje, że, jako reporterka, jest zainteresowana przede wszystkim tzw. zwykłymi ludźmi, którzy rzadko zwracają na siebie uwagę osób innych niż członkowie ich rodzin i przyjaciele. Oprócz pospolitości łączy ich także swego rodzaju alienacja od reszty społeczeństwa. Czasami obyczajowa, czasami geograficzna, czasami materialna lub kulturowa. W wielu przypadkach jest ona tym, co skłoniło Wojtachę do kontaktu z wybranymi osobowościami.

Anna Wojtacha,
Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji,
Wydawnictwo Znak,
Stron 304.
Trudno stwierdzić, czy bohaterowie tej książki w jakikolwiek sposób wyróżnają się od sobie podobnych mieszkańców Rosji, ale Wojtacha traktuje i opisuje ich tak, że nie waham się nazwać ich osobowościami. Dziennikarka analizuje zachowania swoich towarzyszy, stara się wejść w ich psychikę, przedstawia ich jako jednostki zwykło-niezwykle. Na ich przykładach stara się w jakiś sposób przybliżyć czytelnikowi współczesną Rosję.

Niestety najważniejsza w tym tekście jest sama Anna Wojtacha, przez co jej książce bliżej jest do pamiętnika, niż do reportażu. Całe strony poświęcone są raczej zwyczajom podróżniczym i towarzyskim autorki, a nie specyfice Rosji. Przez całą książkę przewija się wątek jej romansu z Ogim, wspomnianym żołnierzem Specnazu, który pojawił się już w poprzedniej książce dziennikarki - Kruchym lodzie. I o ile jego postać jest ważna nie tylko w poświęconym mu rozdziale, to liczba pocałunków, które wymienił ze swoją ukochaną, już niekoniecznie.

Przeżycia i przemyślenia dziennikarki zostały wyrażone w stylu, który wyjątkowo do nich pasuje. Wojtacha pisze bez ogródek, używa niewybrednego słownictwa, nie stosuje przemilczeń. Często wtrąca uwagi o swoim zawodzie i jego wpływie na codzienne życie dziennikarzy, nierzadko wspomina o swojej miłości do poezji Josifa Brodkiego. Podsumowując, w Zabijemy albo pokochamy  jest równie dużo Rosji, co Wojtachy. Po książkę śmiało mogą więc sięgnąć wielbiciele obu pań.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak.

Przepraszam Was za wszelkie usterki związane z układem tekstu, wyświetlaniem zdjęć itp. Przez najbliższy miesiąc będę zmuszona pracować na bardzo podejrzanym sprzęcie, który lubi się buntować i robić nieprzyjemne niespodzianki. Obiecuję, że rozwiążę wszystkie wynikłe problemy, gdy tylko będę miała dostęp do w miarę dobrego komputera

niedziela, 12 lipca 2015

„We wsi Budziejowice był kiedyś...” [Jaroslav Hašek „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”]

Czesi są przez nas uważani za zabawny, trochę nierozgarnięty naród. Pepiki mówią przecież śmiesznym językiem, są sympatyczni i... mają Szwejka! Tak głupiutki bohater raczej nie miałby szans przedrzeć się do panteonu polskich herosów literatury, ale literatura czeska bez wahania przyjęła na swoje łono idiotę z urzędu. Postać wykreowana przez Jaroslava Haška bawi i jednocześnie uczy na kartach powieści „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”, wcześniej znanej pod tytułem „Przygody dobrego wojaka Szwejka czasu wojny światowej”. Inicjatorem zmiany tytułu oraz autorem nowego przekładu tej książki jest Antoni Kroh, jak się okazało w czasie lektury - czechofil pełną gębą. 

Szwejk jest poczciwym sprzedawcą psów i wielbicielem opowiadania anegdot. Przed laty był także żołnierzem, ale został superarbitrowany z wojska z powodu wrodzonego idiotyzmu. Los chciał, że ponownie musiał zawitać w szeregi armii austro-węgierskiej, ponieważ wybuchła wojna światowa. Gdy już zorientował się, że zabito TEGO Ferdynanda, a nie Ferdynanda Kokoskę i nie drogistę Prusi, jako przykładny obywatel Szwejk postanawił bronić ojczyzny (czymkolwiek by ona nie była i jakich terenów nie obejmowała). Tak to zaczeła się jego (anty)wojenna przygoda.

Szwejk jest bohaterem wyrazistym, nakreślonym grubą krechą. Wbrew pozorom (i zapewnieniom głównego zainteresowanego) nie jest skończonym idiotą. Przemawia przez niego przysłowiowa ludowa mądrość, nie można też odmówić mu bystrości. Wiele w nim samego Haška; autor najbardziej znanej czeskiej powieści był świetnym gawędziarzem, satyrykiem, niezbyt walecznym żołnierzem, ateistą, bolszewikiem. Niektóre jego cechy i przekonania zostały bezpośrednio przelane na Szwejka, inne są przez niego przekazywane pośrednio, najczęściej poprzez komizm. Hašek szczególną awersją darzył wojsko i tzw. obywatelskie obowiązki. Szwejk jest za to oddanym żołnierzem, który wytrwale próbował dotrzeć do swojej jednostki. Nie jest to przejawem hipokryzji pisarza, dlatego że wierne oddanie Szwejka przełożonym jest tylko okazją do ukazania absurdu ich rozkazów oraz w ogóle porządku panującego w wojsku. Podobnie rzecz ma się z innymi poglądami Haška. Uważa się, że jego alter ego w tej książce jest Jednoroczny Ochotnik - kolejna, po Szwejku, postać, dla której warto przeczytać tę powieść.

Wspomniany już komizm oraz niewspominany pospolity humor zostały w tej książce użyte w dwojakim celu. Po pierwsze, dla ukazania czegoś ważniejszego i po drugie, jako cel sam w sobie. Trudno orzec, które użycie jest częstsze. Hašek robił wszystko, by wyśmiać pseudoheroizm i wojenne hasła, tak często rzucane w jego czasach. Najłatwiej było mu je atakować poprzez komizm.  „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowejwciąż śmieszą, bo ich ludyczność jest oparta na schematach i ludowym humorze, który, odpowiednio użyty, jest wręcz ponadczasowy. Podobnie jak najsłynniejsza powieść czeskiego giganta literatury humorystycznej.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak.

***

Jak na pewno zdążyliście zauważyć (mam nadzieję, że zdążyliście), nie dawalam znaku życia od ponad miesiąca. Oczywiście nie zapomniałam o Was. Na moją długą nieobecność złożyło się wiele czynników: sesja, praca i wakacje połączone z pracą. Aktualnie znajduję się w Edynburgu, w którym będę przebywać do końca sierpnia. Wspaniale się tu czyta, więc na pewno będę miała mnóstwo materiałów do recenzji. Będę się przy tym starała pisać i publikować recenzje tak często, jak tylko będę mogla. Z tego miejsca chciałabym przeprosić Was, czytelników, i Wydawnictwo Znak, które tyle czekało na publikację wpisu o „Losach dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”, za zniknięcie i brak jakichkolwiek informacji na ten temat.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca


środa, 20 maja 2015

Anna Herbich „Dziewczyny z Syberii”

„Dziewczyny z Syberii” to piąta część bestsellerowej serii „Prawdziwe historie” i druga autorstwa Anny Herbich. Jej bohaterkami są kobiety, które przeżyły zesłanie na Syberię i mają siłę, by o tym opowiadać. Ich historie są do siebie dość podobne. Najpierw głuche uderzenia kolb karabinów radzieckich żołnierzy o drzwi, kilka godzin na spakowanie się, podróż w bydlęcych wagonach, wywózka w nieznane, odrobaczanie ubrań, przydział do kołchozów, katorga, układ Sikorski-Majski, powrót do kraju lub emigracja. Schemat działał doskonale, ale nie przewidywał najgorszego. Tego, co działo się już na miejscu zsyłki i tego, że człowiek kolejny raz okazał się dla drugiego człowieka wilkiem. 

Opowieści Janiny, Stefanii, Danuty, Aliny, Natalii, Danuty, Weroniki, Grażyny, Barbary i Zdzisławy budzą w czytelniku sprzeciw i niedowierzanie. Powszechnie wiadomo, co działo się w sowieckich obozach pracy, ale łagrowa rzeczywistość staje się wyraźna dopiero wtedy, gdy mamy do czynienia z osobistym świadectwem osób, które przeżyły to piekło. Janinie z powodu szkorbutu na pewien czas zarosły usta, brat Natalii za próbę ucieczki został postrzelony w czoło, przeszyty salwą z broni maszynowej, a jego nagie zwłoki przez tydzień, ku przestrodze dla innych więźniów, leżały pod bramą obozu i służyły za pokarm dla wałęsających się wygłodniałych zwierząt. Stefania została przegrana, czy też wygrana (kąt widzenia zależy od punktu siedzenia) w karty, ale słabość jednego z urków do jednej z jej przyjaciółek sprawiła, że ów urka odegrał Stefanię i podarował ją w prezencie wybrance swego serca.To tylko kilka przykładów tego, co mogło spotkać na Syberii więźniów, którzy budowali tam nowy lepszy proletariacki świat.

W książkach takich jak ta, czyli hybrydach reportażu i biografii, ważne jest pytanie o znaczenie jakie na ukształtowanie tekstu i jego odbiór przez czytelnika ma autor. Wydaje się, że narratorkami kolejnych rozdziałów są ich bohaterki. Taki układ wykluczałby jednak jakikolwiek udział Herbich w organizowaniu tekstu i tym samym dyskredytował ją jako autorkę. Tak się jednak nie dzieje. Opowieści więźniarek są tylko materiałem, na którym pracowała reporterka i to ona odpowiada za sygnowany swoim nazwiskiem tekst. Historie dziewczyn z Syberii są wstrząsające i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wydaje się jednak, że są one przerażające nie ze względu na sposób, w jaki zostały opowiedziane, a z powodu tego, że wiernie oddają obozową rzeczywistość. Każdy przyzwoity człowiek reaguje na nie wewnętrznym uniesieniem i chyba to jest ich największą siłą - sam przekaz, a nie jego forma.

Największym minusem tej publikacji jest selekcja bohaterek. Wiem, że brzmi to okrutnie, ale należy wynotować to, że wszystkie pochodzą z bogatych ziemiańskich lub arystokratycznych rodzin i mają nieco wypaczone pojęcie o sytuacji społeczno-gospodarczej II RP. W większości relacji międzywojenna Polska jest opisywana jako kraina mlekiem i miodem płynąca, a wszyscy wiemy, że tak nie było. Dodatkowo fakt, że wszystkie bohaterki pochodzą z jednej warstwy społecznej sprawia, że perspektywa ich relacji została poważnie zawężona. Inaczej rzeczywistość odbiera osoba wychowana na dworze, do którego na polowania przyjeżdżał kiedyś car, a inaczej dziewczyna ze słomianej chatki. Ona, jako typ bohaterki, nie została w tej książce dopuszczona do głosu.

Herbich trzeba oddać przy tym sprawiedliwość za to, że zdecydowała się poruszyć tematykę nieco pomijaną w polskim dyskursie politycznym. Ubranie jej w osłonkę popularnego wydawnictwa, po które sięgną wcale nie pejoratywne rozumiane masy  pomoże syberyjskim więźniarkom wywalczyć to, o czym wspominają w swoich relacjach, a co najdobitniej sformułowała Weronika - „dopóki będę żyła, będę stawiała krzyże upamiętniające poległych Polaków”. Takie krzyże, chociaż niematerialnie, pomordowanym Polakom stawia każdy, kto stara się poszerzać swoją wiedzę na temat wojennych losów naszych rodaków, w tym wypadku zesłańców. Czytajmy więc i pamiętajmy o historii.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Znak. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Wszyscy jesteśmy Polakami [Adam Węgłowski „Bardzo polska historia wszystkiego”]

Polakami byli, uwaga, Matka Boska voodoo, Kolumb, Kuba Rozpruwacz, James Bond, Drakula, Stalin, Frankenstein, Golem, Indiana Jones i przedwojenny Ronaldo. Właściwie to nie byli, ale mogli nimi być. Prawdopodobnie. 
Adam Węgłowski,
„Bardzo polska historia wszystkiego”,
Wydawnictwo Znak,
stron 315.

Adam Węgłowski, dziennikarz znany przede wszystkim z łamów magazynu ,,Focus Historia", uważa, że tropienie śladów polskości tam, gdzie nikt się ich spodziewa, sprzyja odnalezieniu poczucia wspólnoty i odpowiedzialności za nasze historyczne dziedzictwo. Jego zdaniem warto dywagować, nawet jeśli nasze przypuszczenia nie raz. nie dwa prowadzą nas na manowce. Zdaje się, że wie to z własnego doświadczenia. 

Tytuły rozdziałów zaczynają się nazwiskiem/pseudonimem danej postaci, do którego dołączany jest sensacyjny dopisek „był Polakiem”. Jest on mylący, ponieważ wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że żadna z wymienionych w pierwszym akapicie osobistości albo nie była polskiego pochodzenia, ale miała jakieś związki z Polską, albo nigdy nie miała nic wspólnego z naszym krajem. Autor zazwyczaj sam obala tezę postawioną przez siebie w tytule, albo przynajmniej z nią dyskutuje. 

Najmocniejszą stroną tej książki jest duża liczna przytaczanych teorii. Ma ona też swój minus, ponieważ wiele spośród wymienianych hipotez, którym autor poświęca dużo miejsca i czasu, jest fałszywa i, jak się wydaje, służy tylko zwiększeniu objętości tej publikacji. Zaletą jest dlatego, że dzięki niej zapoznajemy się z sylwetkami Polaków zapomnianych przez masy, a godnych pamięci nie tylko w pewnych kręgach. Szczególnie interesujący pod tym względem jest rozdział o Indianie Jonesie, który jest pełen nazwisk zasłużonych polskich archeologów i podróżników, którzy odkryli nawet więcej niż syn filmowego Henry'ego Jonesa Seniora (Malinowski, Michałowski, Ossendowski). Inna sprawa, że ten rozdział, podobnie jak rozdział o Jamesie Bondzie i Frankensteinie jest wybitnie naciągany. 

Okazuje się, że „Bardzo polska historia wszystkiego” nie jest tak polska, jak byśmy sobie tego życzyli. Adam Węgłowski sam zastanawia się, czy jego książka „nie jest tylko zbiorem pobożnych życzeń i niesprawdzalnych hipotez mających leczyć nasze polskie kompleksy”. Trochę jest, ale nie całkiem. Znacznie lepiej niż jako sensacyjne opracowanie parahistoryczne sprawdza się, jako popularnonaukowa pozycja traktująca o Polakach, którzy dokonali czegoś wielkiego, ale nie istnieją w zbiorowej pamięci współczesnych rodaków.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak. 

poniedziałek, 11 maja 2015

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer [Charlotte Brontë „Dziwne losy Jane Eyre”]

Jane Eyre to narratorka powieści „Dziwne losy Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë. Poznajemy ją, gdy zwierza się Czytelnikowi, że nie lubi spacerów, zwłaszcza z przewyższającymi ją zdolnościami fizycznymi kuzynami. Jane jest bowiem sierotą wychowywaną przez ciotkę panią Reed, która nie przepada za swoją podopieczną, ale za to świata nie widzi poza swoimi dziećmi: rozpuszczonym Johnem, upartą i samolubną Elizą oraz kapryśną Georgianą. Jane okazała się jednak najgorsza z nich wszystkich, ponieważ czytała książki z rodzinnej biblioteczki i raczyła porównać Johna do rozbójnika i rzymskich cesarzy.

Źródło ilustracji: http://www.vivarium.com.pl/k/93510/Dziwne-losy-Jane-Eyre.
Pani Reed postanawia pozbyć się niewdzięcznej wychowanki i oddać ją do katolickiej szkoły w Lowood, w której Jane spędza osiem lat - ostatnie dwa już jako nauczycielka. Po osiągnięciu dorosłości podejmuje decyzję o rozpoczęciu pracy jako guwernantka. Na jej ogłoszenie w gazecie odpowiada pani Fairfax, gospodyni majątku Thornfield, w którym rozegra się to, co stanowi swoiste clou całej powieści. W Thornfield Jane poznaje pana Rochestera, rozpoczyna samodzielne życie, buduje swoje pierwsze poważne relacje z innymi ludźmi niż kuzynostwo, współpracownicy i dzieci oraz styka się z tajemnicą, której inni zdają się nie dostrzegać, by w końcu...

Jane szybko ujawnia się jako narratorka tej powieści, od początku przemawia w pierwszej osobie, a czasami wyraźnie zaznacza, że kieruje swe słowa do Czytelnika, a nie notesu. Swoją historię snuje już jako dojrzała kobieta, a więc wydarzenia ze swojego życia ocenia z perspektywy czasu, choć robi wiele by nie oddać tego w tekście. Styl pisania stara się dostosowywać do opisywanej sytuacji oraz wieku, w jakim ówcześnie była. Bardzo ważną cechą jej twórczości jest oddanie charakteru postaci poprzez język, jakim się posługuje. Pan Rochester wyraża się więc niczym wyrafinowany dandys, Adelka, podopieczna Jane, mówi jak większość dziewczynek w jej wieku - emocjonalnie i dużo, a St. John tak jak przystało na człowieka o wielkim umyśle. Styl całej powieści można opisać jako wysublimowany i dopracowany, jakby z wielką dokładnością utkany z koronki.

Jane Eyre jest modelem nowoczesnej kobiety swoich czasów, projektem Charlotte Bronte, która nie zgadzała się z realiami swojej epoki, ale też nie odrzucała ich w całości. Wątki społeczno-obyczajowe są kluczowe dla zrozumienia twórczości Charlotte i przewijają się przez całą jej sztandarową powieść. Panna Eyre już jako dziewczynka śmiało protestowała przeciwko wysokiej pozycji Johna w Gateshead i krzyczała: „Pana! Jakim sposobem on jest moim panem? Czyż ja jestem jego służącą?”[str,11]. Był to pierwszy komentarz Charlotte dotyczący wiktoriańskiej obyczajowości. Problem oceniania ludzi według majątku i urodzenia jest kluczowy dla całej tej powieści; to on jest praprzyczyną występowania wielu innych reguł, którym pisarka otwarcie się sprzeciwia: zawieraniu małżeństw z ludźmi z odpowiedniego stanu, katolickim obłudnikom i ich wątpliwej dobroczynności i wielu innym podobnym kwestiom. Jednocześnie Charlotte wydaje się odnajdywać w rzeczywistości jasne jej strony. Kierownikowi szkoły w Lowood panu Brocklehurstowi przeciwstawia szlachetnego St. Johna. Swawolnej, chcącej bawić się życiem Georgianę samą Jane, która, choć stawiana jako pewien wzór, jest spokojna, rozważna i, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, świadoma zajmowanego przez siebie miejsca w hierarchii społecznej.

Najstarsza z sióstr Brontë równie zawzięcie protestowała przeciwko wiktoriańskiej obłudzie, co broniła pewnych standardów. Jej twórczość jest równie dualistyczna: z jednej strony czerpiąca z romantyzmu to, co w nim najlepsze, z drugiej zakorzeniona w klasycznej angielskiej poetyce. Typowo romantyczne są wątki gotyckie reprezentowane m.in. przez thornfieldowską tajemnicę, której rozwiązanie wpłynie na losy tytułowej bohaterki oraz symbolika natury i miejsca w ogóle. W twórczości Charlotte natura nie jest tylko tłem, a materiałem symbolicznym, niosącym ze sobą pewien sens, zaś miejsce, rozumiane jako dowolnej wielkości przestrzeń, wymaga wystąpienia pewnego typu postaci, czy określonych zachowań (Gateshead Hall jako typowy szlachecki angielski dworek i rodzina Reed, oddalone od dużych skupisk ludzkich Marsh End/Morr House i spokojny żywot jego mieszkańców).

„Dziwne losy Jane Eyre” są wielowymiarową powieścią, którą czytać, i o której pisać i mówić można bez końca. Można tę książkę po prostu przeczytać, śledząc jedynie losy głównych bohaterów, a można studiować ją pod względem chrześcijańskiej filozofii głównej bohaterki czy feministycznej postawy pisarki. Każdy z nich będzie dobry i każdy udowodni nam, że mamy do czynienia z arcydziełem najwyższej próby.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

sobota, 2 maja 2015

My? Psuje? Nigdy w życiu! [Jan Wróbel „Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom”]

Czytając recenzje powieści historycznych często natykam się na sformułowania typu „szkoda, że podręczniki do historii nie są tak napisane”, „szkoda, że nie uczą o tym w szkołach”, „nienawidziłam lekcji historii, ale ta książka wydaje się fajna”. Wniosek nasuwa się jeden - nauczyciele historii źle uczą swojego przedmiotu  i nie potrafią dotrzeć do swoich młodych uczniów (inną sprawą są często przerażająco ograniczone możliwości poznawcze i wąskie horyzonty myślowe dzieciaków). Wynika z tego potrzeba napisania historii na nowo, albo inaczej, przepisania jej w taki sposób, by dzieciaki uwierzyli, że jest fajna (bo jest!). 

Jan Wróbel,
„Polak, Rusek i Niemiec...
czyli jak psuliśmy plany
naszym sąsiadom”,
Wydawnictwo Znak,
197 stron.
Jan Wróbel, historyk i nauczyciel, podjął się tego zadania i stworzył serię książek „Historia Polski 2.0”, której pierwszy tom „Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” niedawno ukazał się na rynku. Opisuje on „psujstwa”, których nasi przodkowie dopuszczali się na przestrzeni ostatnich czterystu lat i historie o tym, „jak nasi rodacy dawali w kość sąsiadom”. 

Wróbel przytacza siedemnaście psujstw: zaczyna od dymitriad, kończy na obaleniu komunizmu. Przez psujstwa rozumie przede wszystkim psucie krwi sąsiadom, bez względu na to, czy przy okazji szkodziliśmy też sobie, czy przypadkiem nie (rzadko się to zdarzało). Nie wszystkie przywołane wydarzenia wyszły na złe naszym sąsiadom, niektóre najbardziej zaszkodziły nam, a naszym znajomym zza miedzy co najwyżej odbiły się rykoszetem (za przykład niech posłużą rozdziały dotyczące powstań listopadowego i styczniowego).

„Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” nieprzypadkowo nie zawiera zbyt wielu dat, a jeśli takowe się pojawiają, to tylko w charakterze orientacyjnym. Jest to celowy zabieg mający zachęcić kandydatów na amatorów historii do lektury. Jest to również konsekwencja zrezygnowania z wykładania wiedzy z zakresu historii na rzecz ogólnego zarysowywania tła danego wydarzenia, wykazywania prostych związków przyczynowo-skutkowych i podrzucania ciekawostek. Jan Wróbel przyznaje, że seria „Historia Polski 2.0” nie ma na celu zwiększenia świadomości historycznej Polaków, a przekonanie ich do tego, że historia jest arcyciekawa i warto poznawać ją dla rozrywki. Nie licząc wymienionych wyżej sposobów, jego receptą  na osiągnięcie sukcesu jest uatrakcyjnienie tekstu komiksami, fabrykowanymi na potrzeby chwili tweetami i wpisami na facebooku,, które miały wnieść do lektury powiew świeżości, nowoczesności i przede wszystkim humoru, bo książka Wróbla humorem stoi!

Humor ten przejawia się przede wszystkim w grafikach autorstwa Joanny Wójcik, z której stylem możecie się zapoznać spoglądając na okładkę recenzowanej przeze mnie książki. Opracowanie graficzne jest na tyle ważną częścią tej książki, że wyraźnie wiedzie prym nad treścią, którą ilustruje. Jest to ukłon w stronę młodych odbiorców tej książki, dla których coraz częściej kultura obrazkowa wydaje się jedyną słuszną. Starszych czytelników taka konwencja może drażnić. Wracając jednak do ilustracji, są one spójne i nieoderwane od tekstu, często wprowadzają autokomentarz autora, słowem - to one wprowadzają humor. Ocena jego poziomu, jak mi się wydaje, zależy głównie od wieku odbiorcy. Dla dzieciaków jest on odkrywczy, dla dorosłych - przewidywalny.

Gdy wspominam o potencjalnych odbiorcach tej książki, używam opozycji młodzież-dorośli. Są to umowne terminy, którymi nazywam kolejno uczniów gimnazjum, liceum i tych, którzy oczekują lektury zawierającej konkretne informacje wyłożone w klasyczny, pozbawiony ozdobników sposób. Celowo pominęłam podstawówkę, ponieważ uważam, że tom „Polak, Rusek i Niemiec... czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom” wymaga pewnego zasobu informacji, bez których treść nie jest całkiem zrozumiała. Ci, którzy posiadają tę wstępną, podstawową wiedzę najprawdopodobniej potraktują tę książkę jako ciekawy pedagogiczno-literacki eksperyment, a po skończonej lekturze będą bogatsi w informację m.in. o tym, jak z brakiem śniegu poradził sobie pewien polski magnat...

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Znak. 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Tu kończy się dziennik Anne [Anne Frank „Dziennik”]

W 1942 roku obchodząca właśnie trzynaste urodziny Anne Frank dostała w prezencie zeszyt. Dziewczynka postanowiła prowadzić w nim dziennik, którego charakter znakomicie oddaje pierwszy zawarty w nim wpis. 
„Sądzę, że będę Ci mogła wszystko powierzyć, tak jak jeszcze nigdy nikomu, i mam nadzieję, że będziesz dla mnie wielkim oparciem.”[s.13]
Anne Frank,
 „Dziennik”,
Wydawnictwo Znak,
stron 318.
Młodziutka Anne z początku była uroczo-irytującą trzpiotką. W swoim zeszycie opisywała kolegów i koleżanki z klasy, wyliczała adoratorów, wyznawała zamiłowanie do ping-ponga itp. Wojna toczyła się gdzieś obok niej, ważniejsze było chociażby wręczenie świadectw w Teatrze Żydowskim. Dopiero 6 lipca 1942 toku w reakcji na list wzywający Margot, starszą siostrę Anne, do obozu pracy, rodzina Franków oraz ich przyjaciele von Pelsovie przenieśli się do kryjówki, w której spędzili  następne dwa lata - wyszli z niej, a właściwie zostali z niej wyprowadzeni dopiero 4 sierpnia 1944 roku. Wojnę przeżył tylko ojciec Anne Otto i to on zadbał o dziedzictwo swojej córki.

Przez cały dziennik Anne przewijają się dwie zasadnicze dla młodej pamiętnikarki kwestie. Pierwszą z nich jest poczucie osamotnienia - Anne wychowywała się w pełnej rodzinie i miała wielu przyjaciół, ale, jak stwierdza w przytoczonym wyżej cytacie, nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć ze swoich sekretów i przemyśleń. Drugą kwestią, silnie związaną z pierwszą, jest towarzyszące dziewczynce poczucie wyobcowania i odmienności od innych, zwłaszcza od matki i siostry. Sposób w jaki Anne wyrażała swoje uczucia zmieniał/dojrzewał się pod wpływem czasu, zresztą jak ona sama. W czasie pisania swojego dziennika, Anne z dziecka zmienia się w nastolatkę/kobietkę: przechodzi okres buntu, nie znajduje kontaktu z rodziną, zakochuje się, dostaje pierwszej miesiączki, odkrywa swoje pierwsze fascynacje seksualne i poznaje swoje ciało, planuje przyszłość, odkrywa swoje pasje. Treść tego dziennika stanowią głównie przeżycia i przemyślenia nastolatki, której przyszło dorastać w czasie II wojny światowej, w ograniczonej przestrzeni, z grupą bliskich, a jednak obcych jej ludzi. To ważne spostrzeżenie, ponieważ „Dziennik” jest powszechnie określany jako jedna z najlepszych książek poświęconych Holocaustowi, podczas gdy wojna jest w nim jedynie jednym z wielu motywów.

Anne w trakcie pisania swojego dziennika była nastolatką, dość dojrzałą jak na swój wiek, ale jednak nastolatką. Trudno pozbyć się wrażenia, że ze względu na jej wiek, tragiczne okoliczności oraz wielokrotnie wyrażane pragnienie zostania pisarką - czyli po prostu kontekst sytuacyjny - jej wspomnienia zyskały rangę o wiele wyższą, niż na to zasługują. Anne pisała tak, jak pisze większość dziewczyn w jej wieku - zwyczajnie. Peany na cześć jej rzekomego talentu uważam za mocno przesadzone - równie często co arcydługich zdań, Anne używała króciutkich wykrzyknień, nie stroniła od wyliczeń i typowych porównań, stosowała podstawową frazeologię. Wszystkie te uchybienia można zrzucić na kark jej młodego wieku, ale śmiem zaryzykować twierdzenie, że upływ czasu by ich nie wyeliminował.

„Dziennik” to książka stworzona przez okoliczności, które mają wielki wpływ na jej odbiór. Tragiczna historia Anne sprawiła, że prowadzony przez nią dziennik dochrapał się miana arcydzieła literatury wojennej, na które, ze względu na wyznaczniki czysto literackie, nie zasługuje. Treść dziennika Anne odbieram jako tragiczną nie ze względu na to, co zawiera, ale ze względu na to, że zanim przeczytałam tę książkę, wiedziałam, jak potoczyły się losy mieszkańców Oficyny. „Dziennik” jest jednak kulturowym symbolem swoich czasów i warto go przeczytać właśnie z tego powodu, niekomicznie dla jego literackich wartości.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz recenzencki tej książki dziękuję Wydawnictwu Znak.