poniedziałek, 31 marca 2014

Podsumowanie marca

Cieszę się, że tylko o mężczyznach mówi się, że nie poznaje się ich po tym jak zaczynają, ale jak kończą, ponieważ stanowi to dla mnie wymówkę wyjaśniającą to, w jakim stylu pożegnałam się z marcem. Ostatnie dni tego miesiąca wyżęły mnie bez reszty, co uwidoczniło się na moim blogu. Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten zastój w publikowaniu recenzji i odwiedzaniu Waszych stron jeśli w kwietniu ruszę pełną parą ze wszystkim, co ostatnio zaniedbałam. A tymczasem zapraszam do zapoznania się z moimi marcowymi statystykami. W ciągu ostatnich trzydziestu jeden dni przeczytałam następujące książki: 

1. Margaret Dilloway Sztuka uprawiania róż z kolcami,
2. Marzanna Graff, Artur Barciś Rozmowy bez retuszu,
3. Antoni Ferdynand Ossendowski Niewolnicy słońca,
4. Teresa Oleś-Owczarkowa Mrówki w płonącym ognisku,
5. Consilia Maria Lakotta Mariska z węgierskiej puszty,
6. George Orwell Rok 1984,
7. Marilynne Robinson Dom nad jeziorem smutku,
8. August Strindberg Do Damaszku (część I)
9. Michael Hesemann Ciemne postacie w historii Kościoła. Mity, kłamstwa, legendy.

Jak widać, nieco ,,spiskowo" zrobiło się u mnie pod koniec miesiąca. Po niezwykle lirycznym i wymagającym masy uwagi Domie nad jeziorem smutku, potrzebowałam chwili wytchnienia, którą dała mi całkiem niezła książka Hesemanna. Niedługo opublikuję jej recenzję. Olbrzymim zaskoczeniem tego miesiąca była Mariska z węgierskiej puszty Marii Consilii Lakotty. Muszę posypać głowę popiołem i przyznać, że nie spodziewałam się po tej książce aż tak dobrej lektury. Ossendowski i Orwell wypadli tak, jak się tego po nich spodziewałam - rewelacyjnie. Pierwsze cztery przeczytane przeze mnie w tym miesiącu książki były całkiem ciekawe, a przede wszystkim odprężające, natomiast Strindberg to absolutny geniusz dramatu, co udowodnił w Do Damaszku.

A teraz krótka zapowiedź tego, czego możecie spodziewać się na Strofkach w kwietniu (notabene moim absolutnie ulubionym miesiącu). Na pewno będę chciała przeczytać kilka reportaży, jeden  autorstwa czołowego polskiego reportera, którego żona targana troską o niego, trafiła do szpitala psychiatrycznego, po wyjściu z którego napisała dwie książki opisujące swój pobyt w ,,psychiatryku". Następnie postaram się odkryć sekrety kobiet żyjących w czasach dwudziestolecia międzywojennego. Skoro zabrałam się już za czytanie książek traktujących o niezwykłych kobietach zapomnianych przez historię, postaram się zapoznać z portretami niewiast żyjących w Polsce XVI i XVII wieku. Po tej wycieczce w przeszłość, będę potrzebowała chwili wytchnienia, więc myślę, że jakaś lekka współczesna powieść będzie jak najbardziej na miejscu. Następnie będę musiała nadrobić ,,stosikowe" zaległości z poprzednich miesięcy, wśród których znajdują się książki, dzięki którym będę miała szanse wrócić, przynajmniej mentalnie, do Azji Środkowej oraz zasmakować w końcu literatury japońskiej

Jak podobają Wam się moje propozycje na kwiecień? Celowo nie napisałam konkretnych tytułów, aby utrzymać efekt zaskoczenia do ostatniej chwili (choć nazwisko pierwszego pisarza najprawdopodobniej zgadniecie bez żadnego problemu).

Na zdjęciach zamieszczonych w tej recenzji widnieje ,,mój marzec", czyli kolejno: nadejście wiosny, kot - mój niezastąpiony towarzysz i to, co zostało z mojego pokoju. Obecnie wszystkie moje książki pochowane są w różnego rodzaju pudłach, więc moja swoboda czytelnicza została nieco ograniczona.

A jak wyglądają Wasze plany na kwiecień? Mam nadzieję, że wiosna będzie łaskawa dla moich i Waszych planów czytelniczych.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

wtorek, 25 marca 2014

,,Dno musi być usłane ludźmi"*

Dziwne książki zawsze zostawiają ślad w naszej pamięci, a Dom nad jeziorem smutku z pewnością jest książką dziwną i do tego kompletnie nieprzewidywalną. Marilynne Robinson, amerykańska powieściopisarka, otrzymała za tę powieść Nagrodę Fundacji Hemingwaya, jednego z moich ulubionych pisarzy, więc miałam wobec jej dzieła dość duże wymagania. Opis fabuły był zgoła interesujący, więc postanowiłam zaryzykować i sięgnąć po tę pozycję, zwłaszcza że jedna z opinii zamieszczonych na tyle jej okładki, autorstwa Doris Lessing, była wyjątkowo zachęcająca, sami przeczytajcie:
,,Zdałam sobie sprawę, że czytam tę powieść wolno, coraz wolniej - nie jest to rzecz do szybkiej lektury, gdyż każde zdanie wprawia w zachwyt" 
Nic nie potrafi tak dobrze zachęcić mnie do lektury jakiejkolwiek publikacji jak interesujący język, którym posługuje się jej autor toteż powyższa jednozdaniowa opinia Lessing ostatecznie skłoniła mnie do sięgnięcia po tę książkę.

Polodowcowe jezioro położone u stóp miasta Fingerbone skrywa wiele tajemnic i równie dużo ludzkich historii i szczątków. Pierwszą opisaną w Domie nad jeziorem smutku ofiarą tegoż jeziora był dziadek Ruth i Lucille, który wpadł  do niego razem z pociągiem, w którym pracował. Kilka lat później, mama dziewczynek wyszła z domu ,,na chwilkę" po czym rozpędzonym samochodem wjechała wprost do jeziorzyska. Siostry trafiły pod opiekę swojej babci, która niedługo po tym zmarła, w związku z czym Ruth i Lucille zajęły się ich podstarzałe ciotki, których jedynym zajęciem było zgadzanie się ze sobą. Dorastające dziewczyny były dla nich zbyt dużym wyzwaniem wychowawczym, więc znalazły dla nich idealną opiekunkę zastępczą, siostrę ich matki - ekscentryczną Sylvie. Każda z opiekunek wywarła na siostrach będących właśnie w trudnym okresie dojrzewania i wybierania swojej drogi życiowej, wielki wpływ. To, jak poradziły sobie z nim Ruth i Lucille stanowi przedmiot tej historii.

Zgadzam się z Lessing, tę książkę należy czytać bardzo wolno i uważnie. W przeciwnym wypadku, nie będziemy w stanie zrozumieć tej powieści. Dom nad jeziorem smutku jest bardzo liryczną opowieścią o samotności i wszystkim tym, co może z niej wyniknąć. Każda z bohaterek radzi sobie z nią na różne sposoby. Jedna z nich stara się ,,wyjść na ludzi",  kolejne dwie z dnia na dzień dziwaczeją coraz bardziej, dla kolejnych dwóch nie ma już ratunku. Podstarzałe ciotki tak bardzo zamknęły się w swoim elitarnym, dwuosobowym gronie, że nie potrafią dopuścić do siebie nawet członków swojej rodziny. Tęsknota za nieznanym dobija je wszystkie. W ich historii pełno jest zagadek, które nigdy nie zostaną rozwiązane. Nawet zakończenie tej książki nie wyjaśnia choćby połowy z nich. Czytelnik musi pogodzić się z niewiadomym.

,,Krótko po ślubie babcia doszła do wniosku, że miłość jest jedną wielką tęsknotą, której nie może złagodzić posiadanie jakiegokolwiek przedmiotu"*

Dom nad jeziorem smutku jest bardzo specyficzną książką. Jej bohaterowie, a właściwie bohaterki są ciężkie do zrozumienia do samego końca tej historii. Właściwie nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć Wam na temat tej powieści ponieważ wszystko jest w niej jakby zasnute mgłą. Efekt ten został wywołany za pomocą nietypowej, bardzo lirycznej narracji, przez którą nieuważny czytelnik mógłby zgubić się podczas lektury tej książki. Sama kilka razy musiałam cofać się nawet o kilka stron, by ,,złapać" zgubiony wątek. Chwilami odnosiłam wrażenie, że każdy spadający z drzewa listek, każda smuga księżycowego światła jest dla Robinson ważniejsza niż losy bohaterów. Polecam tę powieść koneserom tego typu literatury, a mniej nią zainteresowanych zachęcam do zaryzykowania i sięgnięcia  po tę książkę. Myślę, że wielu z Was znajdzie w niej coś dla siebie.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Czytam książki wydane przed 1990 rokiem, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu i Jasna strona mocy.

Za egzemplarz tej książki dziękuję Wydawnictwu M.


*Robinson Marilynne, Dom nad jeziorem smutku, Wydawnictwo M, Kraków 2014, s.165.
*Robinson Marilynne, Dom nad jeziorem smutku, Wydawnictwo M, Kraków 2014, s. 15.

piątek, 21 marca 2014

Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła.

Zmierzenie się z książką-legendą, napisaną przez pisarza-legendę, nigdy nie jest łatwe. Oczekuje się od niej o wiele więcej niż od ,,zwykłych" publikacji. Czasami nasze oczekiwania są zbyt duże i czytana książka, pomimo swoich walorów, wydaje nam się gorsza, niż się spodziewaliśmy, lub po prostu zła. O Roku 1984 przeczytałam już naprawdę wiele, oczywiście samych dobrych rzeczy, w związku z czym trochę bałam się tej lektury, bałam się rozczarowania. George Orwell chybaby się za to na mnie obraził. Czy słusznie?

Głównym bohaterem tej powieści jest Winston Smith, pracownik Departamentu Prawdy. Jego praca polega na niszczeniu, lub tłumaczeniu na nowomowę, nieaktualnych (czyt. zgodnych z prawdą) dokumentów. W Oceanii nie jest to zajęcie w jakikolwiek sposób odbiegające od normy. Partyjni mogą pracować w Ministerstwie Literatury, Obfitości, Miłości, Pokoju, lub, podobnie jak Smith, w Ministerstwie Prawdy. Ludzie nienależący do partii to prole, zwani również proletariatem. Nad praworządnością myśli i poczynań obywateli Oceanii czuwa Wielki Brat, który śledzi ich z licznych teleekranów i plakatów porozwieszanych po całym mieście. Partia wie o każdym ruchu ,,maluczkich" i opracowuje coraz to nowsze sposoby czytania w ich myślach. Ludzie stanowiący potencjalne zagrożenie dla angsocu (socjalizmu angielskiego) są ewaporowani - znikają z teraźniejszości i przeszłości.

Winston nauczył się żyć w tym świecie. Bohater potrafi kontrolować każdy swój gest, każdy grymas na twarzy. Wspomniana samokontrola jest konieczna ponieważ Winston nie wierzy w Partię. Dostrzega wszystkie jej oszustwa i sprzeczności w jej ideologii. Marzy o dołączeniu do na wpół legendarnego Braterstwa planującego obalić Wielkiego Brata. Pewnego dnia spotyka Julię, kobietę, która początkowo wydaje się być jego wrogiem i pracownikiem Ministerstwa Myśli. Okazuje się jednak, że Julia jest jego sprzymierzeńcem. Winston zakochuje się w dziewczynie, dzięki której ma możliwość odnalezienia cząstki niczym niezmąconej wolności. Para postanawia zwierzyć się ze swoich rewolucyjnych przekonań O'Brienowi, który wydaje się być człowiekiem godnym zaufania. Tylko czy w tak (anty)utopijnym świecie można komukolwiek ufać?

Co ja mogę napisać Wam o tej książce? Czytajcie i kochajcie? Zrozumcie i nie zapomnijcie? Nie wiem.  Roku 1984 się nie czyta, tę książkę się przeżywa. Klasyka literatury ma to do siebie, że każde słowo ma w niej znaczenie. W tej powieści każde słowo ma dwojakie znaczenie (czyżby było to zgodne z regułą dwójmyślenia?): jedno jest związane z poprawnością stylu, drugie tworzy metaforę ocierającą się o ironię, którą należy w odpowiedni sposób odczytać. Bardzo pomocny jest w tym surowy język Orwella, który przerażające treści podaje nam jakby to było sprawozdanie. Zabieg ten sprawia, że rzeczywistość przedstawiona w Roku 1984 jest jeszcze bardziej wstrząsająca.

Książki takiej jak ta nie napisałby człowiek, który nie mógłby charakteryzować się inteligencją i spostrzegawczością. O tym, że Orwell mógł pochwalić się tymi cechami nikogo nie trzeba nikogo informować, ważne jest to, jak olbrzymi wpływ miały one na jego twórczość. Oto jak Orwell prezentuje goldsteinowski sposób pojmowania toku historycznego:
,,Od początku czasów historycznych (...) na świecie istnieją trzy warstwy ludzi: górna, średnia i dolna. (...) Cele poszczególnych warstw są absolutnie nie do pogodzenia. Celem górnej jest utrzymanie swojej pozycji, średniej - zamiana miejsc z górną. Celem dolnej, jeśli akurat go ma - gdyż na ogół jej przedstawiciele są zbyt ogłupieni ciężką pracą fizyczną, aby myśleć o czymkolwiek poza żmudną codziennością - jest znieść przywileje i stworzyć społeczeństwa, w którym wszyscy będą równi. "
Niezłe, prawda? Dostrzeżenie tego błędnego koła toczących się niby-przemian społecznych i opisanie ich w tak bezpośredni sposób to absolutne mistrzostwo świata. Aby przybliżyć Wam tę powieść, planowałam zamieścić w swojej recenzji, kilka wartych zapamiętania cytatów z niej pochodzących, ale zrezygnowałam z tego zamiaru. Nie chciało mi się cytować 286 stron tekstu. 

Nie mam już nic więcej do dodania. Jeśli czytaliście już tę książkę, doskonale wiecie, że jest ona arcydziełem absolutnym. Jeśli jej lektura wciąż jest przed Wami, na pewno ktoś zdążył Wam powiedzieć, że warto się z nią zapoznać. Ja tylko to potwierdzę. Spójrzcie na ilustrację zamieszczoną na okładce tej książki. Wyobraźcie sobie, że ten widok macie przed swoimi oczami dzień w dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Życzę miłej lektury.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca


niedziela, 16 marca 2014

Lengyel, Magyar - két jó barát, együtt harcol, s issza borát.

Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki. Nie wiem, czy to to historyczne przysłowie sprawiło, że od najmłodszych lat pałam niezwykłą sympatią do Węgier, czy sprawił to jakiekolwiek inny czynnik taki jak na przykład język, którym posługują się mieszkańcy tego kraju - dzięki swej trudności, jeden z najpiękniejszych z jakimi kiedykolwiek się spotkałam. Naprawdę nie wiem. Pewna jestem jednak tego, że Węgry kocham całym sercem, i ze względu na moją miłość do książek, kocham też o nich czytać. Gdy tylko dowiedziałam się, że mam możliwość otrzymania książki Consilii Marii Lakotty zatytułowanej Mariska z węgierskiej puszty, odrzuciłam na bok wszystkie moje plany czytelnicze i czym prędzej zabrałam się do lektury tej powieści. Opis na okładce informuje nas, że: ,,Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką. Autentyczne są natomiast losy narodu węgierskiego (...)". Krótko i potocznie mówiąc - w to mi graj!

Tytułowa Mariska to rozsądna i zaradna trzydziestokilkuletnia kobieta, która o wszystko w swoim życiu musiała walczyć. Czyniła to zawsze z uśmiechem na twarzy, tak charakterystycznym dla ludzi ze wsi przywykłym do godzenia się ze swoim losem. Poznajemy ją w momencie gdy przybywa do hrabiego Gezy von Czolnego z prośbą, a właściwie żądaniem o pozwolenie zawarcia związku małżeńskiego z koniopasem, Jarosem. Córką hrabiego jest Juliska, dziewczyna zakochana w Gaborze, bracie Jarosa. Ta para ma o wiele mniej szczęścia niż Mariska i Jaros. Na początku XX wieku, zwłaszcza na prowincji, taki mezalians był nie do pomyślenia. Losy Juliski i Gabora, genialnego skrzypka, rozstają się, zaś związek drugiej pary kwitnie, rodzą im się dzieci, które po latach postanawiają poświęcić się Bogu. 

Powyższy opis obejmuje losy bohaterów do momentu, w którym w ich życie wkradła się tzw. wielka historia, która w tym wypadku przybrała postać wojen światowych oraz ich skutków związanych głównie z komunizmem. Dla akcji tej książki tło historyczne ma kolosalne znaczenie. Lakotta nie wymaga jednak od czytelnika rzetelnej wiedzy historycznej, wszystko wyjaśnia na kartach swej książki. Czego nie wytłumaczyła autorka, redaktor dopowiedział w przypisach. Tragiczne losy Węgier spętanych jarzmem komunizmu bardzo przypominają powojenne dzieje Polaków. Lakotta skupiła się głównie na historii Kościoła, i jego dzieci, ale nie zaniedbała przy tym innych wątków. Michael, syn Mariski i Jarosa, postanowił zostać księdzem i to na przykładzie jego postaci ukazane są próby niszczenia Kościoła jako ostatniej ostoi kapitalizmu przez kapitalistów. 

Pomimo tego, że w swojej recenzji cały czas wspominam o istotnej roli religii w tej książce, nie jest to motyw absolutnie dominujący. Mariska z węgierskiej puszty jest powieścią wielowymiarową. Znajdziemy w niej kilka wątków romansowych, dużo różnego rodzaju tragedii ludzkich, trochę dziecięcych zabaw i sporo historii. Wszystko to zostało dość sprawnie połączone w całość, więc czytelnik nie ma odnosi wrażenia, że w książce panuje chaos. Język tej powieści nie jest zbyt wyszukany. Ot, taki typowo powieściowy. Na pochwałę zasługuje wplątanie do tekstu wielu węgierskich słów i przysłów, które nadają mu koniecznego realizmu. Bardzo ważny dla wszystkich bohaterów tej książki jest patriotyzm. Co kilka kartek pobrzmiewa dumne ,,En Magyar ember vagyok" - jestem Węgrem. 

Jedynym, co nie podoba mi się w tej książce jest jej wydanie. Wybrany papier jest świetny, książka jest bardzo lekka, ale jej okładka bardzo zawęża grono czytelników, którzy by po nią sięgnęli. Młoda, pięknie umalowana kobieta z okładki nie przypomina żadnej z bohaterek występujących w tej powieści. Całość przywodzi na myśl typowe romansidło, co ani trochę nie pasuje do tej publikacji i w gruncie rzeczy stanowi jej ujmę. 

Czytałam już kilka recenzji książek Lakotty, większość była negatywna. Tym bardziej zaskoczyłam się poziomem Mariski z węgierskiej puszty. Nie jest to książka na miarę wielkich klasyków, ale śmiem twierdzić, że miłośnicy powieści obyczajowych oraz historycznych nie powinni być nią zawiedzeni. 

To wszystko na dziś, dziękuję i pozdrawiam,
Franca

Za możliwość otrzymania egzemplarza tej książki dziękuję Wydawnictwu M.

piątek, 14 marca 2014

,,Ludzie, ludzie, cuda w tej budzie!"*

W polskiej literaturze, motyw wsi nigdy nie przestał być aktualny, choć zdarzało mu się przechodzić przejściowe kryzysy. Apogeum swojej popularności, prowincja przechodziła w XVI i XVII wieku ponieważ właśnie na niej znajdowały się majątki ziemskie polskiej szlachty. Powszechnie wtedy uważano, że prawdziwy Polak powinien mieszkać na wsi. Miasta były ostoją kupców i rzemieślników, którzy byli obywatelami drugiej kategorii (o ile w ogóle można było nazwać ich obywatelami). Wiek XVIII to czas apoteozy rozumu, wieś istniała w świadomości oświeconego ludu jedynie jako miejsce zakładania różnego rodzaju uzdrowisk oraz jako personalizacja rumianych, wiecznie roześmianych dzieci. Romantyzm miłował wieś i szeroko rozumianą ludowość. O tym nie trzeba nikogo rozeznanego w literaturze przekonywać, jednak pod koniec XIX wieku w myśli społecznej pojawiła się idea pracy u podstaw, czyli edukacji chłopów w celu rozbudzenia w nich świadomości narodowej. Pozytywizm był epoką, która najbardziej racjonalnie podchodziła do tzw. sprawy chłopskiej. Kilkadziesiąt lat później, polski modernizm rozkochał się we wsi jeszcze bardziej niż pokolenie mickiewiczowskie, ale już w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości na pierwszy plan wysunęły się miasta, o które trzeba było zadbać, aby zdobyć pewien prestiż na arenie międzynarodowej. Zachwycano się wtedy coraz szybszym tempem życia, nowymi technologiami (automobile!) o czym najdobitniej świadczy poezja Skamandrytów. II wojna światowa na długie lata zarezerwowała sobie miejsce w literaturze nie dając szans rozwoju innym motywom literackim. Dopiero komuniści oddali motywie wsi należne(?) mu miejsce, wkładając pióra do rąk przodownikom i przodowniczkom pracy, którzy w swoich dziełach zachwycali się nowymi modelami traktorów, kombajnów itp. Później, tj. po 1989 roku Polacy namiętnie zaczęli kopiować to, co zachodnie. Polska kultura ludowa poszła w odstawkę i stała się ,,passé".
Dopiero w ostatnich latach na nowo zaczęto interesować się wsią o czym świadczy chociażby stylistyka naszego hymnu Euro 2012, czy nachalnie promowany ostatnio hit muzyczny, który będzie reprezentował Polskę na konkursie Eurowizji. Jednak czy jest to prawdziwy obraz polskiej wsi, czy tylko produkt marketingowy?

Prawdziwą polską wieś postanowiła przedstawić swoim czytelnikom Teresa Oleś-Owczarkowa w swojej drugiej książce zatytułowanej Mrówki w płonącym ognisku. Trudno odgadnąć, czego powinniśmy się spodziewać po lekturze tej książki. Typowo przyrodniczą treść możemy od razu odrzucić, więc pozostaje nam skłonić się ku metaforycznemu sposobie pojmowania nazwy tej publikacji. Myślę, że ktoś, kto wychował się na wsi po chwili rozmyślań odgadłby rzeczywiste znaczenie tego tytułu. Pozostałym czytelnikom pozostaje lektura tej książki, w trakcie której wszystko powinno się wyjaśnić.

Trudno jest mi sprecyzować gatunek Mrówek w płonącym ognisku ponieważ jest to książka o wyjątkowo luźnej kompozycji, na którą składają się wspomnienia autorki z jej dzieciństwa spędzonego w Blanowicach oraz jej przemyślenia dotyczące przeszłości, teraźniejszości oraz kierunku, w którym zmierza pędzący zbyt szybko świat. Mała Tereska była bardzo ciekawską dziewczynką, musiała zajrzeć w każdy kąt i podsłuchać każdą rozmowę, a ponieważ była dzieckiem, nie karcono jej za to i nie zabraniano jej tego. Na wsi dzieci nigdy nie były chowane pod kluczem, zazwyczaj same, jedynie dzięki swej zaradności, musiały poznawać świat. Dzisiaj nie znajdziemy już na mapie Blanowic, stanowią one jedną z dzielnic Zawiercia, sporego miasta położonego w Małopolsce. Dawniej nikt nawet nie śmiał o takim zespoleniu myśleć. Wieś żyła swoim życiem niczym jeden organizm i nikt, nawet wojna, nie potrafiła zakłócić jej rytmu.

Teresa Oleś-Owczarkowa zrobiła wszystko, by jak najbardziej uwiarygodnić opowiadane przez siebie historie. W tym celu, słowo w słowo cytuje znane blanowiczanom powiedzonka, piosenki i pieśni kościelne. Bardzo miło się je czyta. Przyznam się, że część z nich pamiętam jeszcze ze swojego dzieciństwa, a jestem ładnych parę lat młodsza od autorki Mrówek w płonącym ognisku. Świadczy to o trwałości dziedzictwa ludowego, które niekoniczne musi być zamknięte w ramach jednego regionu (ja pochodzę z Mazowsza). Jednak nie tylko cytaty świadczą o wiernym oddaniu realiów życia w dawnych Blanowicach. Język postaci historycznych jest dokładnie taki sam, jakim się dawniej posługiwano. Oto dowód:
,,Wiycie co, Hosiasino, jak ja już urosne, jak będę duża to kupie wam taką chustkę z tureckim wzorem.
I ona wcale nie będzie z żadnego jedwabiu, jak ta sukienka mamusi. Będzie z watoliny."*
Dodatkowo, w książce Oleś-Owczarkowej precyzyjnie zostały opisane zwyczaje i święta takie jak pogrzeby, zaręczyny, wesela, lany poniedziałek itp. Czytelnicy zainteresowani polską kulturą ludową z pewnością nie zawiodą się na tej książce.

Na koniec chciałabym wspomnieć o pewnej wadzie tej publikacji. Opowieści o życiu w powojennej wsi w Małopolsce były arcyciekawe. Nie przeszkadzał mi nawet chaos w narracji (trudno jest uporządkować swoje wspomnienia), lecz w trakcie lektury tej książki zauważyłam, że jej autorka co jakiś czas nachalnie usiłuje przekonać czytelnika do swoich racji. Przemyślenia Pani Teresy są zazwyczaj dość konwencjonalne, chwilami ocierają się też o zwykły populizm. Wszyscy wiemy, że świat pędzi do przodu, wielu osobom, w tym mnie, nie do końca się to podoba, ale tłumaczenie tego czytelnikom, którzy mogą pochwalić się umiejętnością obserwacji, jest przez nich odbierane jako niepotrzebne i męczące. 

Mrówki w płonącym ognisku to bardzo przyjemna w odbiorze książka. Jej lektura potrafi przenieść nas w czasie kilkadziesiąt lat wstecz. Dodatkowego uroku dodaje jej fakt, że wszystkie sytuacje w niej opisane zdarzyły się naprawdę. Polecam tę publikację osobom zainteresowanym polskim folklorem oraz miłośnikom udanych stylizacji językowych. 

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za egzemplarz tej książki dziękuję Wydawnictwu M.

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi, Z literą w tle, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu i Jasna strona mocy.

*Owczarkowa Oleś-Teresa, Mrówki w płonącym ognisku, Wydawnictwo M, Kraków, 2013, s.56. 
*Owczarkowa Oleś-Teresa, Mrówki w płonącym ognisku, Wydawnictwo M,Kraków, 2013, s.92.

czwartek, 13 marca 2014

Urodziny! Urodziny!

13 marca 2013 roku (na szczęście nie w piątek) powstały Strofki. Tego dnia nieśmiało nagryzmoliłam kilka słów wstępu, a następnie opublikowałam swoją pierwszą oficjalną recenzję, oczywiście, Ani z Zielonego Wzgórza. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że mój blog doczeka się się swoich pierwszych urodzin. Parafrazując pewnego znanego francuskiego króla mogłabym rzec: Słomiany zapał to ja! Byłam więcej niż pewna, że z powodu nikłego odzewu porzucę tę stronę po kilku tygodniach jej prowadzenia. A tu psikus! Blogowanie wciągnęło mnie do reszty i, nie licząc czytania, stało się drugim największym pożeraczem mojego czasu wolnego. 

Dzisiejsza rocznica skłoniła mnie do kilku przemyśleń dotyczących Strofek. Dlaczego prowadzę tę stronę? Co ona mi to daje? Czy warto bawić się w blogowanie?
Źródło
Po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że zdecydowanie warto pisać o tym, co się naprawdę lubi bez względu na to, czy opłaca się to robić, czy nie. Całkiem niedawno AnnRK udowodniła, że prowadzenie bloga związanego z szeroko rozumianą kulturą zdecydowanie nie jest zyskowne, a mimo to nas, ,,blogerek książkowych", jest coraz więcej. Przekorne z nas baby. Chyba właśnie dlatego tak bardzo cieszę się, że Was poznałam. Czytanie Waszych recenzji stało się jednym z moich licznych hobby. Dzięki Wam dowiedziałam się o istnieniu wielu całkowicie nieznanych książek i wiem, które z nowości wydawniczych są warte przeczytania, a które powinnam omijać szerokim łukiem. Dzięki temu zaoszczędziłam mnóstwo czasu, który wykorzystałam na czytanie naprawdę wartościowych książek i recenzowanie ich. Właśnie, odnośnie to moich recenzji to....

Całkiem niedawno zabrałam się czytanie wszystkich swoich recenzji od A do Z. I wiecie co? Podziwiam Was za to, że wciąż je czytacie. Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale swego czasu zdarzało mi się zdradzać niezdrową miłość do popełniania literówek. Mam nadzieję, że udało mi się wyeliminować tego typu błędy, ale jeśli nie - bezceremonialnie mi je wytykajcie. Staram się, aby moje teksty były jak najlepsze, więc swoimi ewentualnymi uwagami tylko mi (i sobie przy okazji też) pomożecie. Będę wdzięczna za wszelkie wskazówki.

Podejrzewam, że zauważyliście już moją obsesyjną potrzebę zabawy we wszelkiego rodzaju wyzwania. Uwielbiam je, ponieważ stanowią one dla mnie swego rodzaju bat zmuszający mnie do czytania coraz to większej i większej liczby książek. Z czasem zapragnęłam stworzyć własne wyzwanie czytelnicze. I stało się! 31 października minionego roku ruszyło moje kolejne dziecko, czyli Odkrywamy białe plamy. Bardzo się cieszę, że spotkało się ono z Waszym odzewem. Mam nadzieję, że z czasem będzie nam się coraz lepiej współpracowało.

W tym wyjątkowym dniu postanowiłam trochę zmienić wygląd mojego blogu. Nie jestem przekonana do tego szablonu, ale na tę chwilę nie mam na niego lepszego pomysłu, więc muszę zadowolić się tym, co jest.
U doły strony pojawiły się tematyczne spisy użytych przeze mnie etykiet. Mam nadzieję, że pomogą Wam one w szukaniu potrzebnych Wam informacji.

Do następnej rocznicy!

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

niedziela, 9 marca 2014

,,Biały człowiek poczuł tchnienie Czarnego Lądu"*

Pamięci dostojnej Doroty Tennant lady Stanley
z głęboką czcią
książkę tę poświęca
Autor*

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, aby książka została uznana za wartościową, jej autor musiał posługiwać się pięknym, charakterystycznym tylko dla jego jedynego językiem. Obecnie język większości pisarzy możemy scharakteryzować jako prosty, wulgarny lub stylizowany. To niewiele. Znaczenie warstwy językowej książek zostało sprowadzone do tego, by czytany tekst nie był zbyt trudny w odbiorze. Każde słowo odmienione w nietypowy (choć jak najbardziej poprawny) sposób wybija większość czytelników z rytmu lektury. Zdarza się, że pisarz przenosi akcję swojego utworu do przeszłości i aby uwiarygodnić tę podróż w czasie ,,wciska" w usta bohaterów kilka archaizmów i wydaje mu się, że wypełnił swoje zadanie. Niestety, zazwyczaj ten zabieg jest zwyczajnie nieudany i, przynajmniej w moim mniemaniu, niezwykle irytujący. Jedynym dla mnie ratunkiem jest sięganie po książki pisarzy, którzy nie wydadzą już nic nowego, co zmusza mnie do ostrożnego dawkowania sobie ich dzieł. Jednym z takich artystów jest Antoni Ferdynand Ossendowski, obecnie niemalże zapomniany polski podróżnik, pisarz, biolog, chemik, etnolog, szpieg... Ciekawy człowiek.

Ossendowski żył w latach 1876-1945. Pochodził ze szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach. Studiował chemię i fizykę jednak całe swoje życie poświęcił swej największej pasji - podróżom, które potrafił fantastycznie opisać. Uważa się, że stworzył on nowy gatunek literacki zwany ,,romansem podróżniczym". Światową (tak, tak - światową) sławę przyniosła mu książka Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów opisująca jego ucieczkę przed bolszewikami, której trasa prowadziła przez Syberię, Mongolię i Chiny. W  czasie dwudziestolecia międzywojennego Ossendowski był drugim, tuż po Henryku Sienkiewiczu, najpopularniejszym polskim pisarzem, jego książki przetłumaczono na 19 języków. Dlaczego tak dużo miejsca poświęcam jego biografii? Ponieważ Ossendowski jest obecnie całkowicie zapomniany. trzydziestych wydał beletryzowaną biografię Lenina, w której bezpardonowo wyraził swoje zdanie dotyczące bolszewików. Lenin stał się książką-legendą, a Ossendowski na zawsze trafił na czarną listę komunistów. Do 1989 roku wydawanie jego książek było nielegalne, a propaganda skutecznie wymazała tę niezwykłą postać z głów Polaków.

Ja zapoznałam się z twórczością Ossendowskiego dzięki dzięki Podróżom Retro - serii wydawniczej wydawnictwa Zysk i S-ka. Nie licząc wartościowych tytułów, seria ta wyróżnia się dopracowanymi okładkami, pięknymi ilustracjami, porządną czcionką oraz świetnym papierem. Z pewnością można powiedzieć, że jest to szlagier tej oficyny. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś zgromadzić wszystkie książki z tej serii na swojej półce. Jako pierwsza trafiła na nią książka zatytułowana Niewolnicy słońca.

Źródło
Niewolnicy słońca to zapis podróży, a właściwie ekspedycji państwa Ossendowskich i ich towarzyszy, która odbyła się w latach 1925-1926. Podróżnicy odwiedzili niemalże wszystkie kolonie francuskie w Afryce. Pomimo tego, że ich ekspedycja zatrzymywała się głównie w posiadłościach Europejczyków, nie oni są głównymi bohaterami tej książki. Są nimi zazwyczaj bezimienni Afrykanie, członkowie różnych szczepów budzących szczere zainteresowanie Ossendowskiego, który był szczególnie wyczulony na plemienne mity i opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie. Co najciekawsze, w olbrzymiej większości, pisarz w nie wierzy. Pomimo swojego przywiązania do religii chrześcijańskiej, do wierzeń afrykańskich podchodzi z szacunkiem. Stara się analizować zachowania Afrykanów i porównywać je ze zwyczajami ludów, które spotkał w czasie innych swoich podróży, zwłaszcza po Syberii. Lektura Niewolników słońca jest świetną okazją do porównania tego, jak wyglądał kolonializm na początku wieku XX z tym z wieku XVIII i stuleci wcześniejszych. Informacje podane przez Ossendowskiego są jak najbardziej wiarygodne, choć nie da się ukryć, że do wszystkiego, co francuskie pisarz odczuwał co najmniej sentyment.

Tym, co jest w tej książce szczerze piękne są opisy. Bez względu na to, co właśnie jest opisywane: dom europejskich kolonistów, dźwięki wytwarzane przez soko i karenderu, twarze mniej lub bardziej urodziwych Afrykanek, są to opisy bardzo plastyczne. Ossendowski potrafił oddać jednocześnie nie tylko dokładną deskrypcję czegoś, ale też swoje odnośnie do niego odczucia. To niesamowite, że ten pisarz potrafił zachować wobec swoich przygód zdrowy dystans zarazem ekscytując się nimi jak dziecko. To wszystko oddane jest w języku za pomocą bogatego słownictwa i swobody, z jaką Ossendowski się nim posługuje. Magia!

W książkach podróżniczych najczęściej szwankuje narracja. Pisarz-podróżnik w czasie swoich wojaży zobaczył tak wiele, że nie do końca wie, w jakiej kolejności ma to opisać, by jego dzieło nie zniknęło wśród dziesiątek podobnych książek. Antoni Ferdynand Ossendowski tka swoją opowieść za pomocą mnóstwa epizodycznych historii, które łączy pewna nić fabularna przez co nie gubimy się w tej wielowątkowej historii. 

Nieco rozkoszne jest zafascynowanie pisarza szczepem Fulanów, królewskich pasterzy, którzy co kilkanaście stron pojawiają się na kartach tej książki. Ze względu na upływ czasu i przeprowadzone badania, niektóre informacje dotyczące pewnych kwestii zawarte w tym tekście są nieaktualne, ale w żaden sposób nie wpływa to na odbiór tej książki. 

Niewolnicy słońca to utwór iście magiczny. Każde słowo jest w nim istotne, każdy przecinek jest ważny. Erudycja pisarza przebija z każdego zdania tej książki nie czyniąc jej jednak trudną w odbiorze. Szczerze? To jeden z najlepszych (i najpiękniejszych!) tytułów jakie kiedykolwiek miałam w rękach i na półce.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca


*Ossendowski A.F., Niewolnicy słońca, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2011, s.11.
*Ossendowski A.F., Niewolnicy słońca, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2011, s.5.

środa, 5 marca 2014

,,Norek, ale się z ciebie szuja zrobiła..."*

Kilka lat temu wśród pięknych, młodych i bogatych, zwanych dla uproszczenia celebrytami, zapanowała moda na pisanie książek. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się autobiografie ludzi, którym wydaje się, że coś osiągnęli; karykatury powieści; książeczki dla dzieci (podobno dobre) i tym podobne formy ekspresji. Ciężko jest mnie przekonać do sięgnięcia po te publikacje, ale jak już komuś uda się tego dokonać, kończy się to mieszanką rozczarowania i ,,aniemówiłamyzmu". Jednak na naszym rodzimym rynku jakiś czas temu pojawiła się książka napisana przez aktora, którego zawsze niezmiernie podziwiałam (bardzo rzadko się to zdarza) za kunszt aktorski, za skromność, za charakterystyczne drżenie głosu w scenach zdenerwowania - sporo tego. Ja chyba po prostu bardzo lubię Artura Barcisia.

Rozmowy bez retuszu to wywiad-rzeka przeprowadzony przez Marzannę Graff ze wspomnianym już aktorem. Książka liczy sobie dokładnie 220 stron, na których zapoznajemy się z życiem Barcisia, przede wszystkim zawodowym. Całość utrzymana jest w stylu przyjacielskiej pogawędki przy szklance herbaty (lub misce rosołu, idąc za gustami naszego bohatera). Da się odczuć, że Graff oraz jej rozmówca doskonale się znają. Zwracają się do siebie bezpośrednio, per ,,ty", a pan Artur często zaczyna swoją wypowiedź od ,,wiesz, bo ja..." itp. Taki, nazwijmy to zabieg, sprawia, że podczas lektury tej książki czytelnik nie czuje się wścibskim podglądaczem, a w pełni akceptowanym, choć niezbyt rozmownym, uczestnikiem dyskusji. 

Skupmy się przez chwilę na biografii Artura Barcisia, który urodził się w 1956 roku niedaleko Częstochowy. Jego dzieciństwo naznaczone było kpinami starszych kolegów z jego niezbyt imponującego wzrostu i ogólnie dość rachitycznej sylwetki. Przyszły aktor nie znosił lekcji matematyki, nienawidził jej i w pewnym momencie swojej edukacji po prostu przestał się jej uczyć. Na swoje szczęście, potrafił za to pięknie recytować wiersze, dzięki czemu zdobył wiele nagród dla swojej szkoły w Rudnikach. Wybór szkoły wyższej był dla niego oczywisty. Szkoła aktorska, ale gdzie? W Krakowie? Nieeee, tam przyjmują tylko przystojnych. W Warszawie? Nigdy w życiu, nie miał znajomości ani pieniędzy na ich zawarcie. Pozostała więc łódzka filmówka... Wtedy wszystko się zaczęło. Pierwsze poważne przedstawienia, przyjaźń z Dusią (Darią Trafankowską), pierwsze sukcesy aktorskie, a potem... długo, długo nic. Dzięki własnej wytrwałości udało mu się zdobyć pracę w Teatrze na Targówku, Teatrze Narodowym oraz Teatrze Ateneum, w którym gra do dziś. Tam poznał wielu mistrzów swojego fachu. Nazwiska części z nich znamy, bowiem są to szanowane, nie tylko w środowisku aktorskim, persony, wśród których znaleźli się między innymi Piotr Machalica, Jan Machulski i Adam Hanuszkiewicz.

Tyle z biografii. A teraz, proszę, wyobraźcie sobie ten fragment opowiedziany w stylu gawędziarskim. Jeśli Wam się to uda, otrzymacie świetny przedsmak tego, z czym możecie spotkać się w Rozmowach bez retuszu. Jeśli interesujecie się tego typu literaturą, serdecznie polecam Wam tę książkę; jeśli nie - i tak przy jej lekturze poprawi Wam się humor, obiecuję.

Tak już prawie w formie postscriptum chciałabym tylko wspomnieć o tym, że Panu Arturowi, być może ,,niechcący", udało się na nowo rozbudzić we mnie miłość do teatru, a to chyba najlepsza rekomendacja dla tej książki i jej autora, miłośnika sceny wszelakiej.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Powyższa recenzja bierze udział w wyzwaniach: Polacy nie gęsi, Nie tylko literatura piękna, Przeczytam tyle, ile mam wzrostu i Jasna strona mocy.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania tej książki dziękuję Wydawnictwu M.

Barciś Artur, Graff Marzanna, Rozmowy bez retuszu,, Wydawnictwo M, Kraków, 2011, s.188. 

poniedziałek, 3 marca 2014

,,Ja właściwie urodziłam się dorosła"*

Nigdy nie lubiłam róż. Zawsze były one dla mnie oznaką kiczu i pretensjonalności. O wiele bardziej podobały mi się tulipany, konwalie i kaczeńce. Mimo mojej niechęci do tego gatunku kwiatów, tytuł właśnie recenzowanej przeze mnie książki wydał mi się niezwykle intrygujący. I całe szczęście ponieważ dzięki temu udało mu się przyćmić niezbyt reprezentatywną okładkę. 

Sztuka uprawiania róż Margaret Dilloway to niezwykle popularna książka. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przeczytałam około dwudziestu jej recenzji, w ogromnej większości pozytywnych. Miałam więc w stosunku do tej książki bardzo wysokie wymagania, zwłaszcza że zazwyczaj bardzo nieufnie podchodzę do współczesnych powieści obyczajowych.

Galilee Garner to trzydziestosześcioletnia nauczycielka biologii z żelaznymi zasadami dotyczącymi swojej pracy. Jej największą pasją są róże. Galilee przerobiła swój ogród na wielką szklarnię, w której hoduje te niezwykle delikatne kwiaty. Marzy o tym, że pewnego dnia jej najnowsze ,,dziecko" - G42 - zdobędzie nagrodę na wystawie, a jeśli wszystko dobrze pójdzie, zostanie przyjęta do ogrodów testowych Amerykańskiego Towarzystwa Różanego. Niestety, Gal nie może poświęcić różom całego swojego czasu wolnego ponieważ zabiera go jej choroba, która jest nieodłączną towarzyszką jej życia już od dzieciństwa. Tylko transplantacja nerki jest w stanie jej pomóc. 
Mimo to, życie Gal jest wyjątkowo uporządkowane: śniadanie, podlewanie roślin, szkoła, sprawdzanie klasówek, zajmowanie się roślinami, kolacja, pogaduchy z przyjaciółką, obchód po szklarni, kolacja, sen itd. Pewnego dnia Gal dostaje telefon. Okazało się, że jej siostra niekoniecznie pilnie musi wyjechać do Hongkongu i planuje podrzucić komuś swoją nastoletnią córkę, Riley. Idealną kandydatką na opiekunkę wydaje się być Gal. 

Tym, co najbardziej spodobało mi się w tej książce jest pewna powtarzalność, która ujawnia się między innymi w opisie charakterów bohaterów, pewnych ich zachowaniach, opisie uczniów, ogrodu itp. Dzięki temu postacie są bardzo wiarygodne, nie przechodzą rewolucyjnych metamorfoz kilka razy na przestrzeni kilkudziesięciu stron. Są wiarygodni. Gal występująca na ostatnich stronach tej książki jest tą samą Gal, którą poznaliśmy na jej początku. I to pomimo tego, że akurat ta postać przeszła dość znaczącą przemianę.
Cała historia opisana w tej powieści jest jak najbardziej wiarygodna. Niestety, przy okazji jest też nieco przewidywalna. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale w przypadku tej książki jest to w pewien sposób... urocze.

Margaret Dilloway za pośrednictwem swojej Sztuki uprawiania róż z kolcami w bardzo prosty sposób przekazuje czytelnikom najważniejsze prawdy życiowe dotyczące miłości, przyjaźni i celu życia. Bardzo mi się podoba takie nienachalne przekazywanie pewnych wzorców, bez moralizatorstwa i wielkich, zazwyczaj całkowicie zbędnych, słów. 

Powieść Margaret Dilloway nie jest arcydziełem. Jest to bardzo dobra powieść obyczajowa, która z pewnością umili Wam parę wolnych chwil. Pod przykrywką lekkiej powieści Sztuka uprawiania róż z kolcami skrywa naprawdę wartościową zawartość i ważne przesłanie. Polecam i życzę miłej lektury.

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania tej książki dziękuję Wydawnictwu M

Recenzja bierze udział w wyzwaniach: Przeczytam tyle, ile mam wzrostu i Jasna strona mocy.

*Dilloway Margaret, Sztuka uprawiania róż z kolcami, Wydawnictwo M, Kraków, 2012, s. 85.

sobota, 1 marca 2014

Podsumowanie lutego i zapowiedź marca

Luty był dziwnym miesiącem. Podczas ostatnich dwudziestu ośmiu dni przeczytałam tylko sześć książek,
a zaczęłam czytać... mniej więcej drugie tyle. Mam nadzieję, że dzięki temu mój marcowy wynik będzie całkiem, całkiem, zwłaszcza że mam pewne zaległości w spełnianiu mojego prywatnego wyzwania czytelniczego.

Co będę czytała w marcu? Oto mała podpowiedź:

W marcu będę musiała zmierzyć się:
- z Wielkim Bratem z powieści George'a Orwella zatytułowanej Rok 1984;
- z tragiczną historią Orląt Lwowskich opisaną w książce o tym samym tytule ;
- ze swojską wsią z Mrówek w płonącym ognisku Teresy Oleś-Owczarkowej;
- z Ciemnymi postaciami w historii Kościoła;
- ze Sztuką uprawiania róż z kolcami, której mam zamiar się nauczyć;
- z obliczem Artura Barcisia, z którym mam zamiar zapoznać się za sprawą Rozmów bez retuszu;
- z Afryką, która zniknęła razem z Niewolnikami słońca;
-  z Balladą o dziwnym zespole, dodajmy, moim ulubionym.;
- ze studium udręczenia jakie zostało opisane w Dziennikach Mistrza i Małgorzaty;
-  z przedziwną historią opisaną w Kronikach ptaka nakrętacza;
- z trudnym pożegnaniem z pewnym panem - cóż, Dobranoc, panie Lenin!
Jaka książka zainteresowała Was najbardziej? Mam pewne typy, ale jestem ciekawa Waszych odpowiedzi.

Dodatkowo, 13 marca Strofki będą obchodziły pierwszą rocznicę swojego istnienia! Zdaję sobie sprawę, że rok istnienia w blogosferze to niewiele, ale nie odmówiłabym sobie fetowania mojego małego, prywatnego święta. Mam nadzieję, że to dopiero początek. Trzymajcie za mnie kciuki!

To wszystko na dziś, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam,
Franca